Leniwy dzień na plaży i Montepagano, którego nie było
17.07 (czwartek)
Ostatni dzień w Roseto przeznaczyliśmy na odpoczynek przed długa podróżą na Sycylię. Oprócz plażowania chcemy zwiedzić miasteczko górujące nad Roseto, które od początku mnie frapowało - Montepagano. Niestety, pogubiłam drogi, jakby wszystko się sprzysięgło, abym nie trafiła do Montepagano. Może już tak miało być, aby zostało tylko we snach?
Święci i ich miejsca
18.07 (piątek)
Spacer w towarzystwie wschodzącego słońca nad Adriatykiem, a potem już tylko wielkie pakowanie kończy pierwszy etap wyprawy. Sprzęty campingowe można upakować w najciemniejszy kąt luk bagażowych - już nie będą potrzebne. Około południa wyjeżdżamy.
Czeka nas długa trasa, aż na Sycylię, ale po drodze jest zaplanowanych kilka postojów. Konkretnie dwa, a oba w świętych miejscach. Ciekawie, że akurat w tym regionie Włoch tyle tych cudów. W zamierzchłych wiekach i całkiem niedawno.
Zatrzymujemy się więc w Apulli, w Monte Sant`Angelo, niewielkim białym miasteczku, na górze Gargano, gdzie w VI w, w grocie objawił się Archanioł Michał. Na szczycie góry wznosi się niezwykła, jedyna w swoim rodzaju Bazylika, którą stanowią usytuowane wokół groty budowle. Teraz kościołem opiekują się ojcowie z Miejsca Piastowego - michalici. Jeden z nich bierze nas pod opiekę i oprowadza po kościelnej grocie. Zasiadamy w ławeczkach, by wysłuchać całej historii objawienia, ale nagle ogarnia mnie straszliwa senność. Ledwo jestem w stanie ją opanować. Okazuje się, że Ga też walczyła ze snem, może za mało tam tlenu, a może już zmęczenie podróżą daje się we znaki?
Jeszcze na moment zatrzymujemy się w miasteczku, oglądamy kramy z pamiątkami, przechodzimy pod mury normańskiego zamku. I już znika Monte Sant`Angelo, i już wyłania się San Giovanni Rotondo.
Po ciszy i sennej atmosferze poprzedniego miejsca, to robi wrażenie industrialu świętości. Najpierw zgarniają nas przedsiębiorcy przewoźnicy do busików, którymi wyjeżdżamy na górę. Tam już czekają gipsowe szeregi Ojców Pio każdego rozmiaru przed każdym sklepem i gastronomią. Wyłania się wielki szpital, dzieło Świętego i sam kościół. Na placu przed nim sporo pielgrzymów, kilka ekip ratowniczych. Po lewej stronie droga krzyżowa pnie się schodami 800m ku niebu w cieniu wysokich drzew, na zboczu wzgórza Castellano (jakiś pątnik właśnie schodzi dźwigając krzyż na ramieniu), po prawej olbrzymi plac przed nową bazyliką pw. Ojca Pio. A na placu gaj oliwny w betonie. Między drzewkami przemykają zakonnicy. Pole lawendy pachnie upajająco. Idziemy z Gą do nowej bazyliki. Czasami współczesna architektura ma rozmach i przesłanie. Ta ma. Kolumny kościoła biegną jak fraktale spomiędzy których wyłania się kolczasty krzyż, a wszystko prześwietlone olbrzymim witrażem..
A jak wygląda dawny kościół? Świątynia Matki Bożej Łaskawej to mały, jednonawowy kościół, bezpośrednio przylegający do konwentu. W 1916 roku przybył tutaj Ojciec Pio i został tu przez 52 lata. Mijamy kaplicę, zadziwiająco małą i wchodzimy do labiryntu. Na wejściu krótki film o ekshumacji Ojca Pio, kiedy odkryto ciało okazało się, że jest w doskonałym stanie, bez śladów rozkładu, jakby zmarły tylko spał. Za kolejnymi drzwiami szklana trumna z ciałem Świętego. Jak figura woskowa. Następne drzwi, figura woskowa, jak żywy spowiednik w konfesjonale. Dreszcz. Drzwi do muzeum, a tam ornaty, pamiątki, ale największe wrażenie robią oszklone regały z tysiącami listów. Każdy list to człowiek, a z nim jego emocje, aż słuchać ich szelest, chociaż tak ciasno upchane w gablocie.
Wychodzimy z mroku Niepojętego, na jasne przestrzenie. Szybki posiłek w otoczeniu patrzących zewsząd figur i wizerunków Ojców Pio, zakrawa na perwersję. No, ale cóż, w San Giovanni Rotondo błogosławiąca ręka Świętego Stygmatyka dopadnie nas wszędzie.
Ruszamy dalej, coraz bliżej czubka buta. W Calabrii jesteśmy w nocy. Wjeżdżamy na prom płynący do Messyny, gorąca noc owiewa silnym wiatrem, lśnią światła na wybrzeżu i już widać światła Sycylii. Już czuję, zbliżając się do wyspy, jak to miejsce zaczyna czarować, jak bardzo jest inne od całych Włoch. Radosne podniecenie jak przeczucie nowej miłości.
Wyspy Liparyjskie. Porażka na Stromboli
19.07 (sobota)
Rankiem dojeżdżamy do portu, gdzie przesiadamy się na wodolot, którym dostajemy się na jedną z Wysp Liparyjskich, Stromboli (12km2). Morze nas kołysze usypiająco, aż nagle w bulaju pojawia się wulkan z czapą dymu. Rośnie w oczach, tam właśnie płyniemy.
Gdy wysiadamy na Stromboli już widać egzotykę, czarny, wulkaniczny, żwirek plaży, olśniewająco białe domki, kolorowa, bujna roślinność, opuncje, agawy, palmy. Tragarze wynoszą z wodolotu zakupy, cale kartony. Rzeczywiście, tylko taką drogą można dostarczyć na wyspę zaopatrzenie. Nie ma tu nawet samochodów, tylko małe trójkołowce do przewozu turystów. Właśnie czekają na chętnych przy molo. A nad wszystkim, dymiący od niechcenia wulkan (926mnpm) Jest jeszcze stosunkowo wcześnie, ale żar już leje się z nieba.
Ruszamy na szlak, uprzednio spytawszy o miejscowego przewodnika. Jednak nikt rozsądny o tej porze, z perspektywą marszu w samo południe nie ruszy. Idziemy więc sami. W miarę jak się wznosimy, wyspa wygląda coraz piękniej, otoczona szafirowym morzem, pasem czarnej plaży, za którą widać pas zieleni i w końcu pasek białych budowli. Dochodzimy do starego cmentarza, gdzie drzemią nieliczne groby wyraźnie nadgryzione zębem czasu, a po nagrobkach biegają gekony - symbol Stromboli.
Szlak się rozwidla, skręcamy nie w tę stronę, co trzeba, więc zawracamy. A ja czuję się jakoś dziwnie: każdy krok wbija mi się klinem bólu w głowę, przed oczami przelatują świetliste mroczki, mam mdłości. Ale przecież chcę iść!!! Jednak ten rozsądek drań nie dopuszcza takiej możliwości. Zawracam. I bardzo mi żal. Sama jestem sobie winna. Dopiero potem sobie uświadomiłam, że przez tą nocną jazdę i cały ranek prawie nic nie piłam... Może to było przyczyną, bo sam upał by mnie przecież nie zmógł...
Zawróciłyśmy z Gą i ruszyłyśmy na rekonesans. Miasteczko miało tylko parę ulic, z których każda wąska, biała, ukwiecona. Pełno pamiątek i knajpek. Tudzież regionalne jedzenie na wynos. Na razie zniosło nas na plażę. Zdjęłyśmy sandały, aby wdzięcznie brodzić w przybrzeżnych falach, a tu porażka! Czarny żwirek osuwał się spod stóp, tak, że nie dało się iść, na plaży też nie sposób stąpnąć, bo parzyło niemiłosiernie. W ogóle cała ta plaża jakaś mało zachęcająca. Mozół, a nie przyjemność. Nawet nie mamy ochoty na kąpiel, jeśli nie ma perspektywy spłukania słonej wody.
Ewakuujemy się stamtąd. Gorąco. Nagle widzę coś nader interesującego. Jakaś budowla z czymś na kształt pryszniców. Gi nie trzeba namawiać. Ruszamy na eksplorację terenu. Rzeczywiście - jakieś maleńkie spa. A tam basen zimny, gorący, prysznice. Wprawdzie miejsce wygląda na nie do końca wykończone, ale nam to specjalnie nie przeszkadza, grunt, że słodka woda w kranach. Spływająca po rozgrzanym ciele woda to istna rozkosz, aż trudno wyjść. Ale kiedyś trzeba. Z wodą kapiącą z włosów wychodzę z kabiny, a tam jakaś starsza pani patrzy z wielkim zdziwieniem, za chwilę przyłącza do niej mąż, jak się okazuje pracujący przy budowie spa. Bo to dopiero budowa, tylko kanalizacja już podłączona. Specjalnie im to jednak nie przeszkadza, że skorzystałyśmy z prysznicy. Chcemy płacić, ale absolutnie nie zgadzają się, więc odświeżone i pełne wdzięczności ruszamy dalej.
Teraz pora na kawę i kontemplację krajobrazu. Trafiamy do jakiejś kafejki, gdzie zasiada chyba miejscowa młodzież, mają charakterystyczny wygląd: coś greckiego w rysach, oliwkowy odcień skóry, złamany nos, kształt ust, smoliste, kręcone włosy. Właściwie te wyspy mają ograniczony dostęp do lądu, więc pewnie charakterystyczny genotyp ma większe szanse na przetrwanie... Wypijamy espresso, i mnóstwo wody, co nam wreszcie daje trochę energii. Robimy rundkę po Stromboli zaglądając to tu, to tam. Spotkana Polka poleca nam jedzenie u Luciano. Czemu nie? Wstępujemy na taras pizzerii, skąd, z jednej strony rozciąga się widok na morze z maleńką wysepką Strombolicchio zakończoną latarnią morską, a z drugiej wierzchołek wulkanu. Pizza faktycznie jest pyszna (najlepsza spośród wszystkich jedzonych podczas tej wyprawy). Teraz czas na sjestę, zasiadamy na murku w oczekiwaniu na wodolot.
Powoli schodzą się nasi zdobywcy wulkanu. Opowiadają o niecodziennych wrażeniach, gdy wśród wizgów i huków wulkan pluł kamieniami. Słuchać tego nie mogę, tak mi żal... Ale zaraz się pocieszę. Nieco spóźniony wodolot opływa kolejne Wyspy: Basiluzzo, Panarea, Salina, Lipari, w końcu dymiące Vulcano, którego dymy nadają słońcu kolor starego złota. Siedzę na rufie wodolotu, woda bryzga, i jest tak pięknie, że porażka na Stromboli nie jest już tak bolesna. Zanurzam się w słono-wilgotnym powietrzu sycylijskiego popołudnia.
Do naszej nowej przystani - Noto docieramy dopiero wieczorem. Tutaj będziemy mieszkać w sieci kwater: "Bed&Breakfest" z tym że o żadnym śniadaniu nie ma mowy. Trafiamy do samodzielnego apartamentu, przestronnego, nowocześnie urządzonego, z klimatyzacją. Aż dziwne, że tak nowoczesne lokum kryje się w tak archaicznym zaułku.