Raz kiedyś (o jak mi teraz wstyd, że tylko raz) wybraliśmy się na wycieczkę samochodową.
Dotychczas, nie licząc dojazdu używaliśmy auta jako radia podczas naszych sielankowych wieczorków.
Ruszyliśmy rankiem po śniadaniu i kawie. Drogą na południe. Z północy przybyliśmy, na zachód Jadran, a na wschód - góry.
Właśnie. Czułem się tam wtedy dość mocno ograniczony tymi górami. "Nasze" góry zawsze mobilizują mnie do zdobywania kolejnych szczytów i przełęczy, tamte mnie odstraszały.
Czy to za sprawą ich skąpej roślinności, czy niedostępności, czy raczej upał (chyba to) wybijał mi piesze wędrówki z głowy.
Jedziemy zatem. Jadranka nie była zatłoczona, tym bardziej tambylcy "dawali czadu" na każdym skrawku prostej drogi. Z bezpiecznej powolnej perspektywy obserwowaliśmy ich wyścigi. Nie za bardzo rozumiem, jakim cudem nie zdażył się żaden wypadek.
Chyba Opatrzność ma swój dom gdzieś blisko.
Kilka razy obróciliśmy klepsydrę, i już zachciało nam się kąpieli. Za chwilę po prawej napotkaliśmy jakiś dom, a przed nim zatoczka - parking na kilka aut - pusty.
Zaparkowałem. Blisko były "schody do wody". Już na tych schodach dogonił nas wrzeszczący facet. Gestykulował, klął, i tak darł gardło, że ciężko było załapać o co chodzi.
A chodziło o parking. "Jest tylko dla gości, prywatny, schody też (morze może też?) i wara nam".
Byłem w szoku. Taki sobek, dawno nie widziałem nawet u nas. Powiedziałem mu jedno brzydkie słowo, tak żeby nie zrozumiał i odeszliśmy, odjechaliśmy.
To był tylko nic nie znaczący incydent, ale do dziś mi przykro. Myślałem, że buractwa tam nie chodują.
Zatrzymaliśmy się przy następnej zatoczce kilkaset metrów dalej. Po jadrańskiej stronie drogi był mały parking, gdzie wyhamowałem konie, po górskiej stronie był drugi parking przy restauracji.
Jak tam było dla nas inaczej. Plaża z drobnymi owalnymi kamyczkami i mnóstwem muszelek. Łagodnie schodzące dno. Pieknie i wygodnie, ale jakoś tak nie po chorwacku. Dziewczyny szybko schłodziły ciała, i zajęły się zbieractwem. Później po obejrzeniu zbiorów muszelki wróciły do Jadranu, a kamyczki zdobią dziś nasze donice z kwiatami.
Ja zawzięcie ćwiczyłem delfino-motylka (a raczej wierzgającego konia), a jak zaczęli gwizdać odpłynąłem daleko w morze moim popisowym crawlem.
Spędziliśmy tam sporo czasu, do czasu, aż nadjechali turyści rosyjskojęzyczni w dużej ilości. Całe szczęście, że mają daleko...
Dotarliśmy do miasteczka Starigrad (Paklenica). Tam blisko jest wejście do parku narodowego, o czym my, boże krówki nie wiedzieliśmy.
Uzupełniliśmy płyny i na spacer. Jak zwykle wszystkie drogi prowadzą do morza. Miasteczko zresztą to zbyt szumna nazwa. To typowo dewizowoturystyczne miejsce.
Ale Jadran jest. Znaleźliśmy fajne miejsce obok kampu. Usiedliśmy na murku, który był zewnętrzną granicą pola namiotowego. Płotu nie było Wzdłuż murka biegła ścieżka, dwa metry plaży i już woda.
Zadziwiająco czysta (patrzę teraz na mapę). Na morskim dnie leżało kilka głazów, służyły jako skocznie lub solaria. Kąpiel tam była przednia, pozostali plażowicze byli również zachwyceni.
Usiedliśmy znowu na murku i wtedy przyszedł pan z kampu, powiedział, że nie wolno... Cóż, przenieśliśmy się metr w stronę Jadranu, żeby nie łamać nie wiem czego. Tym razem bez słów, szybko się uczę...
Drugi raz tego dnia poczułem gorycz, i to nie była goryczka. O co tym ludziom chodziło; o kasę?, o prośbę czy można? A może tak po prostu nas przegonili dla własnej wątpliwej satysfakcji.
Pocieszył nas Jadran jak zwykle kochany i niezawodny. Starł nasze zniesmaczenie Burakami i ochłodził wzburzoną krew...
Pojechaliśmy jeszcze kawałek w stronę Zadaru, ale odstraszył nas duży węzeł komunikacyjny, autostrada.
W powrotnej drodze białogłowy zapragnęły przenieść troszkę egzotyki do domu. Teraz interesowały nas ukwiecone krzaczory i kaktusy wszelakie. Szczepki pakowaliśmy do znalezionych na brzegu butelek i reklamówek... Tak, tak, jest tam tego pełno, troszkę posprzątaliśmy.
O dewastacji przyrody nie było mowy, fachowczynie są. Nie jest to roślinność regionalna, raczej nasadzona, ale robi wrażenie. Co tu dużo mówić, przecież ja tam pierwszy raz widziałem palmę... Oderwałem sobie kawałeczek łuszczacej się kory... Na prawdę poczułem coś...
Powrotna jazda Jadranką był przyjemna; kręciliśmy handycam'em całą drogę. Od czasu do czasu śmigaliśmy osiemdziesiątką, jakaś dziura w trafiku.
Radio z Zadaru grało dobry pop.
Zatrzymaliśmy sie na dobrą chwilę poobserwować most łączący Pag z Lądem. Efektowne, industrialne, surowe jag Pag.
W Karlobagu poczuliśmy się jak w domciu, swojsko, Bratanki, Nada i Ivan gadali w najlepsze; Ivan szprechał nieźle.
Dojechała jeszcze para; Polka ze swoim austriackim narzeczonym trzyletnim stażem z miasta Wiednia. Kiedy zaparzyli kawę w kafeterze, tedy my na kalana padli.
Gwarny był i wesoły ogród tego dnia i nocy. Gospodarze gospodarzyli, goście gościli, gadka płynęła wielojęzykowo.
Bora natomiast i tymczasem rosła w siłę...