napisał(a) Użytkownik usunięty » 24.05.2007 06:54
Dał radę! Wprawdzie przez Rygę, ale dotarł. Słaby był i bladziutki, pomimo smagłej cery.
My za to w doskonałej formie i wyśmienitych nastrojach wkroczyliśmy na pokład. Zajęliśmy strategiczne miejsca na skrzyni, pod daszkiem naprzeciwko sterówki.
Załoga składała się z Kapitana i Majtka, który był chyba jego synem. No i jeszcze około trzydziestu balastowiczów różnych narodowości bez morskiego przeszkolenia.
Polaków oczywiście najwięcej, ale jakoś mało komunikatywni byli, niezainteresowani nikim poza sobą.
Stateczek ledwo odbił od lądu, a wyga Kapitan poznał, że wszyscy są po śniadaniu. Pociskając dyrdymały rozdał szybko balastowiczom kubeczki plastikowe.
Zanim się kto zorientował, to do wyboru była lozovaca, prosek, lemoniada ale to dla dzieci chyba.
Statek dziarsko kabel za kablem parł naprzód. Majtek sterował, a Kapitan wznosił kolejne toasty.
Zbliżył się łysy cypel, tak "kosmiczny", że kto żyw i posiadał rzucił się do fotografowania. Wpływamy do rozległej, długiej w poprzek zatoki, gdzie w lewym, południowym zakątku rozłożył się Pag.
Otoczenie iście nieziemskie. Wapienne jasne skały widoczne jeszcze głęboko pod wodą, tak jasne, aż rażące. Oddalenie od brzegu przyniosło inną perspektywę, skały stały się bardziej lite, wyższe, ale gdzieniegdzie dało się zauważyć nie pasujące jeszcze do otoczenia kępy traw.
Miasteczko rosło razem z zielonymi plackami. Całkiem blisko okoliczne wzgórza, na których pobudowano wille były nawet takie spalonozielone, ale absolutnie nic wyższego niż 30 cm.
Wpływamy, wieża wydała pozwolenie na lądowanie. Jeszcze z pokładu doskonale można ocenić plan miasta i strefę zainteresowań. W zasadzie to daleko nie trzeba łazić...
Szczególnie, że mamy dziś trzydziestu Celcjuszy na luzie, w cieniu, tylko skąd go wziąć?
Cień był naszym szlakiem. Poruszaliśmy się wąskimi uliczkami, wchodziliśmy do kościołów.
Zauważyliście może, jakie one skromne...
Ivan chwalił, że wielu Polaków bywa w "ich" kościele na mszy...
Dotarliśmy w końcu na plac, cały słoneczny niemożliwie. Na jednej ze ścian górował kościół, wielki jak katedra. Jego potężny bok, pomimo wysokiego słońca rzucał trochę zbawiennego cienia. W zasadzie nie dało się bezkarnie wysunąć się poza.
Piękne to miasteczko, ale skwar...
Jadran nas uratował.
Podjęliśmy rejs.
Acha! W jednym z paskich sklepików czekał na mnie Pan. Ulokował się od razu na pierwszej lokacie mojej prywatnej klasyfikacji i utrzymał pozycję do mety.
Z wrażenia nie przeczytałem nawet etykiety.
Następną przystanią była tzw "wioska rybacka".
Z wioską miało "to" tyle wspólnego, że było małe. Kilka willi, małe cumowisko z kilkoma jachtami. No i konoba, która to była główną atrakcją tego miejsca.
Wprawdzie oferta ryb i darów morza była bogata, ale rybacy to musieli mieszkać gdzie indziej... Nic to, jak atrakcja to bierzemy udział.
Mój udział był średnio wielki, Dziewczyny wzięły po wielkim. Do tego kruchy, żadne fryty, chleb, żeby lepiej docenić smak ciepłowodnych ryb.
Jak się zwały, nie pamiętam, ale były smaczne, takie dość "mięsne". Przekąszaliśmy sałatką i uszy nam się trzęsły. Po zneutralizowaniu wszystkiego poza ośćmi, poprosiliśmy o pivo oczywiście.
Tym razem był to Zlatorog, zimny i tyle mogę o nim powiedzieć dobrego. Rachunek nawet w funtach liczony był spory, ale to były dobrze wydane pieniądzory. Szkoda, że nie było rybaków...
Niektórzy po poczytaniu cen nie skorzystali z konoby, czemu się nie dziwię.
O wyznaczonej porze Kapitan zatrąbił na Majtka, Majtek na nas, i ruszyliśmy na przedostatni etap naszej małej podróży.
Tak sprytnie zostaliśmy wmanewrowani w zatoczki, że na tą chwilę straciłem orientację, a popularne GPS'y wtedy były w gazetach z bajerami.
Ale nie przejmowałem się tym specjalnie, jako, że krajobraz znów stał się taki bardziej fantastyczny. Naraz silnik statku zamilkł...
Kapitan przejął ster i niewielkim rozpędem podpłynął niedaleko od brzegu. Rzucili kotwice. Nie bardzo rozumiejąc zdarzenie rozejrzałem się.
Jasne przecież przed nami zatoczka. Rajska nie była (ciągły barak cienia, nawet półcienia). Ale ogrom i kolor skał odcinających zatoczkę, niesamowita przejrzystość Jadranu były tam wyjątkowe.
Majtek bez słowa zamocował na burcie drabinkę. Kapitan znacząco popatrzył...
Z krzykiem i hurmem statek uwolnił się od balastu. Byłem trzeci w wodzie, zagapiłem sie pół sekundy.
Takiej kąpieli, mówię Wam, na razie nie udało mi się powtórzyć...
Trudno było nas tam "pozbierać" i zagonić na pokład. Poza załogą nikomu się nie spieszyło.