Pobyt nr 1: czerwiec/lipiec 2001 Pula Medulin (hotel).
Wybraliśmy te opcję, bo synuś był jeszcze mały, poza tym bliżej, a to przecież naszpierwszy raz.
Pobyt typowy, hotelowy. Laba, basen z morską wodą, nad morzem nie dało się siedzieć, plaża fatalna. Beton i brud. Rozczarowanie. To zupełnie nie to, o czym mówił brat. Czym tu się zachwycać?! No, ale bracik był rok wcześniej w Baska Voda a to zupełnie, co innego. Jednak o tym przyjdzie mi się później przekonać. Zwiedzamy Rovinj, jesteśmy w Porecu. Oglądamy Limski kanał. Wracamy zahaczając o Koper i Izolę. Nie tak miało być, z żalu zapijam Grase Vino.
Pobyt nr 2: sierpień 2002 wyspa Murter (camp Slanica).
JEZU, JAKIE WSPOMNIENIA! BAJKA. To jest to. Początkowo jadę obrażona na męża,znowu do Chorwacji po co, ja na camp? za jakie grzechy. Nawet austriacki celnik na granicy mówi mężowi, że będzie miał ze mną ciężko. No i miał, ale tylko jeden dzień. Przyjeżdżamy a tu...leje, mało - rąbie żabami, a mój ślubny mi każe namiot rozkładać. Pomagają nam znajomi, którzy czekali na nas na wyspie. Pierwsze spotkanie, ale znajomość na wieki (tak łączy Chorwacja). W nocy burza, leżę i się modlę o pogodę. Rano słoneczko (wymodliłam). No i zaczynają się wakacje. Codziennie poranna kawka z widokiem na czubki Kornati i przystojnego właściciela campu. Ożujsko na leżaczku (pobijam rekordy picia piwa podczas wakacji).
Nie zapomnę do końca życia malutkiej plaży oddalonej od Cigrady jakieś 10 minut pieszo po skałkach. Raj. Materacyk, piwko, spokój (niestety, czasem, przerywany przez bekających Niemców).
Moje dziecko zaczyna jeść płatki i pić mleko (to też zasługa Chorwacji). Na parę dni dołącza do nas brat, by znów pojechać na Baskę ( cóż tam go tak ciągnie? przekonam się za rok...).
Wracam zakochana w Cro.
Pobyt nr 3: sierpień 2003 Baska Voda camp.
Jedziemy w 3 auta. Tym razem bez oporów, na camp. Wjeżdżamy od strony gór, więc po długiej drodze, naszym oczom jak na tacy ukazuje się Makarska Riwiera. Wszyscy trąbią, a ja już wiem, co ciągnęło brata. Jedziemy dużym samochodem, znajomi seicento, nawala im wentylator, nie bardzo wiem, o co chodzi... jak się okaże do czasu.
Pogoda rewelka. Cały pobyt. Zresztą w 2003 słońce mocno piekło. Zaliczamy Sv. Jure, Makarską, Dubrovnik. No i cały czas sączymy Ożujsko. Na plaży widok na Brac, (którą zaliczę 2 lata później).
Tym razem nie zapomnę pewnego małżeństwa: strasi, dobrze po 60tce, mały namiocik, środek transportu fiat 126p (nastolatek - sądząc po blaszanych zderzakach). Do dachu przywiązane sznurkiem 2 białe, plastikowe fotele ogrodowe. Sposób na ugaszenie pragnienia kranówka z campu. Byliśmy w szoku, a zarazem pełni podziwu. Cóż każdy ma swój sposób na tanie wakacje.
Pobyt nr 4: sierpień 2004 Orebic, apartamenty.
Po drodze do Cro (tym razem inna trasa poprzednie eskapady wiodły przez Austrię, teraz jedziemy przez Madziarię) zaliczamy camp w Basce, by zabrać znajomych. Jesteśmy dosłownie chwilkę i kogo spotykamy...? Stare, dobre małżeństwo maluch stoi, namiot rozbity a oni jedzą śniadanko na swoich białych fotelikach. Prawdziwi Cromaniacy.
Mieszkaliśmy w domu Chorwatów zajmując parter ich posiadłości. Wspaniali ludzie, starsi, ale bardzo mili. W końcu miałam rzeczywisty kontakt z prawdziwymi Chorwatami. Rozmawialiśmy o wszystkim: o jedzeniu, pracy, rodzinie, o wojnie. Po powrocie przesłałam im album o Polsce wraz z wspólnym zdjęciem, wysyłamy kartki na Boże Narodzenie.
Ten pobyt to spokój, piasek na plaży, wizyty na Korculi, wino (taniocha). Odpoczęłam jak nigdy dotąd. Ach i Ożujsko zamieniłam na Karlovacko.
Pobyt nr 5: lipiec 2006 Brac wakacje typu;o matko!;.
Jedziemy na apartamenty do Supetaru. Sami Polacy w budynku. Czysto ładnie, ale jakoś dziwnie. Wokół sam beton i wrażenie jakby jeden na drugim siedział (może to początki klaustrofobii).
Mieszkamy wspólnie ze znajomymi i ich 4letnim dzieckiem, które zrobiłoby karierę w programie Superniania. Matko ratuj, zero spokoju, wakacje pod tym względem to pomyłka, zaczynam się zgadzać z powiedzeniem: nie ważne gdzie, ważne z kim.
Mąż widząc, że ledwo żyję wcześnie rano odpala naszego szerszenia i zmykamy w trójkę na Bol. Tam dopiero czuję ;moją Chorwację;. Rano na Bolu pustki. Tylko pytam, kto tam piasek widział? Bo ja nie. Może go wybrali jak tam przyjechałam...
Z nerwów popijam (znowu) Ożujsko. Odliczam dni do powrotu.
Wracamy, nareszcie... ale tu dopiero zaczyna się jazda, albo jej brak. Autostrada, korek, a nam wysiada, wspomniany wcześniej, wentylator. Kolega się zmył, a my sami na polu bitwy. Skwar. Nie damy rady jechać dalej. Nie ma żadnych szans. Stoimy na poboczu, czasem mijają nas Polacy, niektórzy oferują pomoc. Dzwonimy do ubezpieczyciela. Nawet nie przypuszczałam, że to tak sprawnie działa. Ładują nas na lawetę. Mały mówi: mamuś, ale fajnie. Ciekawe, komu? Dojeżdżamy do Zadaru. No i beret. Właściciel holownika Maryjan stwierdza: weekend nie rabotajem. Co tu robić, w poniedziałek do pracy. Pada nasza propozycja: może za euro na privat? No i nagle rabotajem. Maryjan ciągnie nas do jakiegoś Darko Jarko, który stwierdza to, co my już doskonale wiemy, ze wentylator kaput, a auto nie pojedzie jak będzie kolona (korek). Nasze ryzyko ; można przez góry. Cóż było robić? Jedziemy przez góry. Skręcamy na Jastrebransko, bo na autostradzie błyskające informacje z daleka biją po oczach, że niedaleko czeka nas 4 kilometrowa kolona. Wracamy przez Węgry. Burza taka, że brak słów. W Polsce jesteśmy tylko godzinę później niż nasi (byli już) znajomi, którzy na dobre utknęli w innych korkach.
No i tyle... kolejny wyjazd do Cro dopiero po zmianie 600 na nowy i większy wóz.