Kolejnego dnia w prognozach zapowiadali pogorszenie pogody. Niestety nie pomylili się. Na śniadanie schodziliśmy już w deszczu, a ciemne chmury nie zapowiadały szybkiej poprawy. W kurtkach przeciwdeszczowych poszliśmy na nasz codzienny, kilometrowy spacer na valbońskie śniadanie. Jak w poprzednich dniach, towarzyszyły nam 2 albańskie owczarki pasterskie. Były bardzo przyjacielskie. Nawet lekko za bardzo, bo takie podskoki mogą zwalić z nóg
. Na zdjęciu wygląda na słodziaka, ale one ważą 30-40 kg.
W przewodnikach jest napisane, że w pozostałych górach (np. Korab) stanowią zagrożenie dla turystów. Na wczorajszej wycieczce spotkaliśmy jednego, który mocno nas oszczekał, ale był ze stadem w zagrodzie. Jeden z mieszkańców potwierdził, że faktycznie wysoko w górach nie są socjalizowane z ludźmi. Znają swoje stado i właściciela. A że stada często wypasają się same, nikt ich nie przywołuje do porządku. Są zdolne do zabicia wilka, dadzą też radę skutecznie zniechęcić misia. W tym przypadku moja gałąź na nic by się zdała…
Te na szczęście znały ludzi. Zachowywały się, jakby pilnowały nas, żebyśmy dotarli na miejsce
.
Niestety ponieważ padało bez przerwy, wiedzieliśmy że szanse na górską wycieczkę są marne. Okazało się że Albania jako ciekawy kraj, przyciąga też ciekawych ludzi. Dzień wcześniej spotkaliśmy parę Kanadyjczyków. A ponieważ nasza knajpa była jedyną w okolicy, skupiała cały ruch przyjezdnych, co sprzyjało wymianie wrażeń podczas pogawędek. Postanowiliśmy wykorzystać pogodę, która nie sprzyjała wprawdzie wędrówkom, ale zdecydowanie sprzyjała poznawaniu towarzyszy podróży
. Ucięliśmy sobie więc miłą pogawędkę z Kanadyjczykami. Okazało się, że to para nauczycieli na emeryturze, którzy na 2 m-ce przylecieli przez Korfu zwiedzać Bałkany. Mieli ze sobą tylko jeden 7 kg plecak, otwarty umysł oraz ciekawość świata i ludzi. Zaczęli od Albanii, w planach były jeszcze MNE, BIH i CRO aż po Split. Podróżowali komunikacją publiczną, taksówką, promem… co akurat było dostępne. Nieustraszeni (haha, bo nie musieli prowadzić auta w tych warunkach), zachwyceni albańską beztroską i przyrodą. Ponieważ za oknem wciąż mocno padało, pozwoliliśmy sobie rozgadać się. Okazało się, że oboje spotkani turyści mają polskie powiązania, a nawet korzenie. Jaki ten świat mały… Wymieniliśmy się adresami mailowymi i zaoferowaliśmy pomoc w poszukiwaniu tych korzeni. Czas płynął miło, w drewnianej chatce, w której serwowali posiłki, czułam się trochę jak w górskim schronisku - mimo, że na zewnątrz płynęły strugi deszczu, to od rozpalonego piecyka rozchodziło się przyjemne ciepełko
.
W końcu przestało padać, więc wybraliśmy się na spacer po dolinie. Niestety nie udało nam się pójść na wybrany szlak, ponieważ było już za późno. W Valbonie najlepiej poradzić się miejscowych, którzy znają góry i opiekują się oznakowaniem szlaków. Okazało się, że wybrana przez nas trasa do Cerem nie została jeszcze uprzątnięta po zimie i nie jest bezpieczna do spacerów. Podeszliśmy raptem kawałeczek, ale faktycznie droga nie była wygodna. Poza tym było już późno i zaraz zaczęło grzmieć. Skończyło się więc na zdjęciach w dolince:
Ale na tym dzień się nie skończył......