DZIEŃ .4. - 26.IV
Chciało się wstać o 06.00...chciało...się wstało o 08.00. O 09.00 w samochód i kierunek Północny Wschód. Przed nami blisko 600 km nieznanymi drogami, nieznanymi zwyczajami drogowymi, nieznanym samochodem i nieznanym wszystkim. Od początku wyjazdu przyświecała nam zasada: "No wielkie halo - damy radę". Ze wszystkim tak mieliśmy. Szczególnie w jednym miejscu, kiedy wydawało nam się, że wpadliśmy na niezłą minę, ale..."no wielkie halo - damy radę"...ale o tym później:). Ruszamy. Najpierw 403, aby po chwili wpaść w 401, by przejechać nią blisko 500 km. Mijamy Mississaugę, mijamy Toronto i prosto do przodu.
Za chwilę będzie pierwszy most pomiędzy USA, a Kanadą. Ontario Lake w tym miejscu nie jest już tak szerokie.
Mam obsesję na punkcie robienia zdjęć policji. Tutaj akurat atrakcyjna Pani policjantka postanowiła posilić się kawą. No musiałem zrobić fotkę. Dwa lata temu w Tunezji o mało nie straciłem aparatu przez takie fotki. Głupie to wiem, no ale - choroba:).
Dygresja: w Kanadzie obowiązuje 100 km/h na autostradzie. Jak się o tym dowiedziałem, stwierdziłem "będzie męka". Przywykłem do prędkości 140-170 km/h. Więcej nie jeżdżę na autobahnie. Mówimy oczywiście o prędkościach maksymalnych i tylko w tych miejscach i sytuacjach, gdzie mogę sobie na to pozwolić. Tam nagle miałem się przestawić na 100-110 km/h. Dlaczego? Mandat przy prędkości 120 km/h kosztuje 95 $, przy 130 km/h - 195$, przy 140 km/h - 295$, przy 150 km/h - 10 000$!!!! Cały czas przypominają o tym wielkie tablice przy autostradzie. Cholera, mam ponad 2000 zdjęć i nie mogę jakoś ustrzelić, gdzie mam fotę tych tablic:). Przy następnych dniach umieszczę. Wracając... Jak można jechać samochodem z 2,5 litrowym silnikiem 100 km/h? Na początku się udawało, potem jednak tempomat był ustawiony na ok. 130 km/h. Ale do czego zmierzam? Po Kanadzie, po USA jeździło mi się genialnie!!!!! 600-800 przejechanych kilometrów w ciągu jednego dnia, to była czysta przyjemność. Zmęczenia praktycznie brak. Doceniłem to po przejechaniu ok. 1000 km. Dlaczego? Ano dlatego, że kultura jazdy jest całkowicie inna niż u nas. Te 500 km autostradą nie zmęczyło mnie tak, jak przejazd A4 z Katowic do Wrocławia. Powód prosty - nikt nie jechał 70 km/h prawym pasem, nikt nie jechał 200 km/h lewym, żaden tir nie wyprzedał innego jadąc 5 km/h więcej, nikt nie zajechał mi drogi, bo akurat miał kaprys zmienić pas, nikt nagle, nie mając przed sobą nikogo, nie hamował, bo stwierdził, że może za szybko jedzie. Nie działo się absolutnie nic, co mogłoby mnie zestresować i spowodować, że powinienem mieć oczy na około głowy. Zrobiłem podczas tego urlopu ok. 4000km samochodem. Raz tylko, ze względu na durną porę wyjazdu i zbyt dużą chęć dojechania do celu, miałem problemy ze snem i zmęczeniem. Czy takie rozwiązanie przyjęłoby się na polskim gruncie? Nie ma szans. Dlaczego? Ano z powodów, które wymieniłem, czyli osoby jadące 70km/h, wariaci z 200 km/h walący światłami po oczach, zajeżdżanie drogi, tiry z przerośniętą ambicją bycia 5 minut wcześniej na miejscu, niż koledzy. I wiecie co...jeżdże do pracy z Katowic do Gliwic. Przeważnie A4 lub DTŚ (osoby z regionu, wiedzą w czym rzecz), czasem przez Mikołów trasą 44. Kurcze, zwolniłem. Żona twierdzi, że to pewno kwestia chwili i znowu będę jeździł po staremu, ale...póki co, jest mi tak dobrze. Jeszcze jedno...w Kanadzie nie ma obowiązku jazdy prawym pasem. Każdy jedzie tym, który mu pasuje. Raz mi się ciśnienie podniosło i przyśpieszyłem do ok. 160 km/h, bo kilku kierowcom pasowało 100 km/h na `lewym pasie, a przede mną jechał oczywiście jakiś van, a ja cholernie nie lubię, jak nie widzę drogi przede mną. No musiałem ich śmignąć z prawej:). Po mnie zaczęli kolejni się wyłączać z tego peletonu:). Życzyłbym sobie czegoś takiego samego w Polsce.
No, ale relacja ucieka... 600 km przebiegło bezproblemowo. Spokojnie i bezpiecznie. Tankowanko na stacji bez problemów, w odróżnieniu od tankowania w USA, ale o tym też jeszcze napiszę. Około 14.30 widzimy już Montreal przed sobą.
GPS w miarę szybko doprowadza nas do hotelu Elegant, który mieści się przy 1683 Rue Saint-hubert.
Krótka uliczka, na której mieszczą się tylko hotele/motele, jeden obok drugiego, a część z nich to w ogóle bliźniaki. Samo centrum Montrealu praktycznie. Obsługuję nas hindus. Piszę to z pewnych względów, które w relacjach z kolejnych dni zostaną wytłumaczone. Wpadamy do pokoju, zostawiamy bagażu i już uciekamy na Montreal. A tam...wszystko cholera po francusku. Praktycznie zero napisów po angielsku. Ok, jesteśmy w prowincji Quebec, ale w Ontario, która jest angielskojęzyczna, napisy w dużej mierze, są po angielsku i po francusku. Przynajmniej drogowskazy, ważne informacji itp. W Montrealu niestety mają gdzieś angielski. No nic. "No wielkie halo - damy radę":). Ruszamy!
Gdyby ktoś miał ochotę zaparkować rower - proszę. Parkomat już czeka. Fajna sprawa. To samo jest np w Wiedniu, w Polsce chyba jeszcze nie widziałem. Jeśli człowiek chce zobaczyć więcej i przemieszczać się szybciej, wypożycza rower ze stojących na ulicy wypożyczalni, może zaparkować przy jakimś parkometrze, przejechać całe miasto, po czym oddać. Nie sprawdzałem, ile to kosztuje, ale zakładam, że nie jest to kwota powalająca.
Wejście do chińskiej ulicy, bo raczej nie dzielnicy
Dochodzimy do jednej z głównych atrakcji Montrealu, czyli Notre Damme...........pizga jak diabli. Nie chce nic mówić, ale w Polsce wtedy zaczynały się upały. Ile my mieliśmy stopni lepiej nie wspominać. W jutrzejszej relacji sami zobaczycie. Wracamy do Notre Damme...oryginały jeszcze nie widziałem, ale kopia nie zrobiła jakiegoś mega wrażenia. Widziało się ładniejsze.
Nie przestaje pizgać, ale siadamy na chwilkę na placu przy Notre Damme...
...zapada decyzja....szukamy jakiejś fajnej knajpki na piwko. Ogrzejemy się, odpoczniemy...i w tym miejscu zaczynają się schody...nie dosłownie, ale w przenośni:). Centrum miasta, a tutaj nie ma gdzie usiąść i napić się piwka, mało tego, w pewnym momencie stwierdziliśmy, że może poszukamy jednak sklepu i kupimy jakiś zapas do hotelu...psińco...gdzie jest jakiś sklep???!!!! Jeszcze raz podczas tego wyjazdu mieliśmy przeżywać ten koszmar:). Kilka słów odnośnie alkoholu w Kanadzie. Niestety, nie jest tak łatwo, jak w Polsce. W Ontario, czyli prowincji, gdzie mieści się Toronto, nie ma wolnej sprzedaży alkoholu. Sprzedażą zajmuje się państwo, poprzez dwie sieci sklepowe. LCBO sprzedaje wszelkie wyroby spirytusowe, jak wódka, whiskey tudzież whisky, koniaczki itd, a Beer Store zajmuje się sprzedażą piwa. Otwarte są tylko w określone godziny, na całe szczęście "ludzkie" godziny. Problemem jednak może być lokalizacja. Ciężko czasem na nie trafić:). Oczywiście, picie alkoholu na świeżym powietrzu jest srogo karalne, podobnie jak i picie w/w w samochodzie. Przewożenie jest dozwolone w bagażniku. A teraz odpowiedź na pytanie, dlaczego Ontariusze kochają prowincję Quebec? Alkohol jest dostępny w spożywczym, tudzież na stacji, które to są oblegane w nocy, po wyjściu z imprez. Podobno w okolicach godz.02.00-03.00, kiedy to kończy się większość imprez, miasto przeżywa maksymalne zalkoholizowane ożywienie. Mnóstwo młodych ludzi wylega na ulicę i szuka jeszcze miejsc, gdzie by się "do(p)bić". Dla "quebecczan" norma, dla ontariuszy - freedom:).
Więc jako młodzi, poszukujący piwa ruszyliśmy przed siebie...
W poszukiwaniu ożeźwienia docieramy do ciekawszej budowli w Montrealu. Nie mam pojęcia, co to było, ale zdjęcia nie oddają klimatu tego budynku. Pierwsze miejsce, które nam się spodobało w tym mieście.
To miejsce przyniosło nam tak długo wyczekiwane szczęście. Spojrzeliśmy w prawo i ujrzeliśmy ciąg dużych, browarnych tudzież browarnianych parasoli. Tam musi być piwopój:)!! Trzy, dwa, jeden...poszli!!!! I już jesteśmy w knajpce. Karta z piwami przed oczami, menu podzielone na państwa, polskich wyrobów brak, ale jest dobrze...poza tym, że większość podawanego piwa to 0,33l. Koszmar:). Szukamy czegoś 0,5l i troszkę mocniejszego niż 4,1-4,5%. Jest! Niemcy nas uratowali! Bierzemy Holstena. Mocne piwko i, co najważniejsze, 0,5l. Cena 9$...yach...no wielkie halo - damy radę. Dlaczego tak się rozpisuje o takiej pierdole? Już tłumaczę. Zamówiliśmy. Po chwili podchodzi kelner, stawia ładne szklanki na nóżce i podaje nam piwko.....w PUSZCE!!!!!!!!!! Nie jestem jakimś purystą chmielowym, ale piwa w puszce raczej nie tykam - to raz, a dwa - Montreal, Kanada, 9$, a On przynosi puszkowy browar???!!!! Przecież za takie coś u nas dostałby w twarz:)!!!!!! Chyba widział moją reakcję, bo się zapytał, czy wszystko ok, ale ja byłem w takim szoku, że tylko warknąłem "ARGH !#@$$^$%&@$%!^&&$$@"...i odpuściłem:).
Na całe szczęście piwko smakowało nieźle. Dobrze, że chociaż zimne przyniósł, a nie ściągnął z jakiejś półki. Mógł chociaż ściemnić i nalać do kufla za barem. Przynajmniej nie widziałbym tej puszki:).
Już mieliśmy wychodzić...zaczęło lać niemiłosiernie. Zamówiliśmy jeszcze jedną puszkę! Niestety, lało dalej... No nic to. Pytamy kelnera o jakiś grocery shop (spożywczy:)) i wychodzimy.
Jeszcze raz w/w budynek
A potem...
Trafiamy również na jakiś konwój. Nie wiem, kogo wieźli:).
Udaje nam się dotrzeć do grocery shop, tam kupujemy zapasik piwka na wieczór i udajemy się już do hotelu. Jedna rzecz: jeżeli ktoś jest fanem mocniejszej muzyki i zobaczy na półce zajefajne piwo Rolling Rock, zajefajne wizualnie, to...niech się strzeże!! Straszny sikacz:).
W końcu docieramy do hotelu. Tak się prezentuje uliczka, na której użyczaliśmy łóżka.
W sumie tyle hehe. Montreal jakoś wybitnie nie zachwycił. Nie ma tam nic ciekawego...Ot trochę drapaczy, kościołów, kilka ładniejszych budynków, ale jakoś to wszystko bez jakiegoś specyficznego klimatu. Nieważne jakiego. Szukaliśmy jakiego bądź. No nie udało się:). Przynajmniej wiemy, że następną razą Montreal potraktujemy jako przystanek do Quebec, do którego to nie dotarliśmy podczas tego wyjazdu.
A następny dzień przywitał nas tak...
Te białe "pypcie" to nie wina mojego aparatu. To...o zgrozo...ŚNIEG!!! W Polsce zaczynają się upały, a ja oglądam śnieg!!! Więcej w kolejnej relacji:). Się człowiek rozpisał przy niedzieli:).