DZIEŃ .3. - 25.IV
Ten dzień postanowiliśmy poświęcić na sprawy organizacyjno-logistyczne i częściowe, bardzo krótkie zwiedzanie Toronto z samochodu. Najpierw wypożyczalnia samochodów. Zostały nam do wyboru VW Golf i Ford Focus. Patriotyzm europejski się włączył, a ponadto Golf to był mój drugi samochód, zaraz po kaszlaku, więc bierzemy Golfa, który od razu dostaje imię Adolf. Fordzik kusił, bo miał Siriusa i zestaw Sony, no ale...nie teraz:). Nic większego nie jest nam potrzebne, a Adolf i tak miał 2,5l silnik. Tam nie ma po prostu mniejszych. Dla mnie to mała paranoja. Maskymalna prędkość na autostradzie w Kanadzie to 100 km/h, a w USA 65 mil/h (ok. 105 km/h). Przekroczysz człowieku prędkość i Cię złapią - masz przechlapane, a jak pojedziesz 150 km/h, to masz przesr...., ale o tym więcej w relacji z kolejnego dnia:). Oczywiście Adolf ma automatyczną skrzynię biegów. Jeszcze nie miałem przyjemności, ale nie było źle. Kwestia przyzwyczajenia, które przyszło szybko. Lewa noga za okno:). Gorzej z sygnalizacją na skrzyżowaniach, która jest umieszczona za skrzyżowaniem. Kilka razy hamowałem w ostatniej chwili, ale...dałem radę:).
Pierwsza kawka w Starbucksie - kawa cienka jak barszcz. Ta kawa, która miała być pyszna...ta, o której sami piszą "najlepsza kawa na świecie"...no ja Was proszę...spaczony gust. Dobrej kawy to tam nie potrafią zrobić, ale podczas tego wyjazdu udało mi się pić genialną kawę, przegenialną, a gdzie, to napiszę później. Ruszamy na podbój Toronto. Na początek wizyta nad jeziorem Ontario, na samym początku Toronto. Jezioro, którego drugiego brzegu nie uświadczysz, przynajmniej w Toronto. Będzie nam ono towarzyszyło przez kolejne dni przez blisko 300km będziemy je mieli po prawej stronie. Jest po prostu wielkie, aczkolwiek najmniejsze w pięciu Wielkich Jezior Ameryki Północnej, choć ma powierzchnię blisko 20 000 km2.
Po króciutkim "łypnięciu ślepiem", ruszamy do jednej z nastarszych i najdroższych dzielnic Toronto - Beaches. Po raz pierwszy mijamy ciut bliżej główną atrakcję Toronto, czyli CN Tower, które to odwiedzimy dopiero pod sam koniec pobytu za oceanem...z zapartym tchem.
Docieramy do Beaches. Stara zabudowa, stare uliczki, tramwaj...fajny klimacik...plus cholernie drogi domy:).
Potem kierunek Downtown. Kilka słów z innej beczki. Jadąc obwodnicą Toronto, patrząc na to miasto, słowo "brzydko" padało często. Te wszystkie drapacze są w większości przypadków szpetne, szare i wyglądające na puste. Niczym Kozubnik. Jeżeli ktoś był w Kozubniku - wie, co mam na myśli. Zmieniłem później zdanie, ale na pierwszy rzut - straszne. Dowiedziałem się później, że w starszych drapaczach (budowa z lat 60-tych) żyją przeróżne narodowości, mniejsza o to, jakie, które kompletnie nie potrafią "mieszkać" po ludzku. Nie dbają o porządek, o czystość. W oknach brak firan, żaluzji, rolet. Czasem wisi szmata, czasem jakaś flaga, do środka lepiej nie wchodzić z uwagi na smród i np. fekalia na korytarzach. W Kanadzie żyją ludzie ze 122 krajów. Kanada cały czas poszukuję osób, które chciałyby tam zamieszkać. Na ulicach są dziesiątki billboardów zachęcających do imigracji. Nie mają po prostu rąk do pracy...do emerytury wcześniejszych pokoleń. Mimo, iż kryzys również dopadł Kanadę - ludzi brak. Wracając...te nowsze, droższe drapacze wyglądają o wiele lepiej. Samo Downtown tłoczne, wiadomo, nie może być inaczej, skoro żyje tam bodajże 6 mln ludzi...ba, każdy ma samochód i nie rusza się z domu inaczej, niż samochodem. Przejeżdżamy min. Dundas Square i Yonge Street, do niedawna najdłuższą ulic na świecie. Jej długość to 1896km !!!!!!!!! Co prawda, od pewnego czasu, po 62 km nie nazywa się już Yonge Street, tylko zaczyna się Highway 11, ale...
Jak pisałem wcześniej, jeśli chodzi o zwiedzanie, to w ten dzień bardziej była to przejażdżka po Toronto.
Jest już późno i "głodno". Nie ma już szans na głębsze zapoznanie się z Downtown. Przyjdzie jeszcze na to czas. Lądujemy w "sushiarni":). No miodzio. Za 17$ wybierasz, co chcesz, nie ważne, ile i jesz. Stół suto zastawiliśmy, do tego kilka flakoników sake. Niebo w gębie, doborowe towarzystwo...co chcieć więcej. Tygrysy zadowolone. Oboje z żoną jesteśmy fanami sushi, objedliśmy się strasznie. Za 17$ taki wypas:). Mało tego, w restauracji panuje zasada, że jeżeli nie zjesz tego, co zamówiłeś, musisz zapłacić za wszystko, co zamówiłeś, mimo, iż czegoś nie zjadłeś. Tak więc wyobraźcie sobie, jak wyglądał stół:). Menu było ogromne, więc musieliśmy wszystkie praktycznie spróbować. No jakżeby inaczej:)....wszystko zpałaszowaliśmy. To było najlepsze sushi, jakie w życiu jadłem. PYSZNOŚCI!!!!!
Niektórzy tak przechodzą przez 4 pasy:). Narzeczona kuzyna jest u siebie, więc stwierdziliśmy, że nie ma zagrożenia:).
A oto sushiarnia
Wybaczcie do tej pory za fotki itp. Jakoś nie było mi po drodze z aparatem. W ogóle raczej zdolności brak. Kurcze, zaliczyłem nawet jakiś kurs, czegoś się tam nauczyłem, ale zastosowanie w praktyce jakoś nie bardzo mi leżało przez cały wyjazd. Po prostu trzaskałem:). Niektóre jako tako wyszły, ale to potem. BTW, da mi ktoś cholera przepis na fajne foty robione nocą???? Masakra jak dla mnie:).
Na tym skończył się ten spokojny dzień. Powrót do domu i przygotowania do jutrzejszej pierwszej wyprawy.
Kolejne dni będą obfitować w ciekawsze informacje, akcje, zdjęcia.