Jeszcze udało się urwać trochę czasu... Cztery dni opisane w jeden dzień, przy moim słowotoku...
DZIEŃ 14. - 06.05
Pobudka koło 09.00. Na parkingu motelowym zaczęło się roić od samochodów. Jakiś ruch się zaczyna. Idziemy do głównego budynku na śniadanie (kontynentalne rzecz jasna, czyli słodkie bułki plus sok)... tam trwają przygotowania do..właśnie do czego? Wszystko wygląda dość dziwnie... Żona od razu rzuca "sekta":). No i w sumie niewiele się pomyliła. Za chwilę miały się zacząć jakieś obrzędy Steamtown Church, czyli pewno jakiś odłam religijny, który to spotyka się gdzie popadnie. Z jednej strony mam miejsce jakowyś obrzędów, a z drugiej, w tym samym miejscu mamy zakaz molestowania:).
O godz.11.00 ruszamy dalej. Na początek przejedziemy się po osiemdziesięciotysięcznym Scranton. Z tego miasta pochodzi Joe Biden, obecny wiceprezydent USA. Fajne miasteczko. Tyle:).
I widoczek z góry na część Scranton...
Kilka słów odnośnie samochodu, który to wypożyczyliśmy, czyli nowy Ford Fusion. W Polsce chyba go jeszcze nie ma... albo się mylę:). Dlaczego o tym piszę? Nie jestem fanem Forda. Jasne, jeździło się bardzo dobrze, automat, tempomat i wszelkie inne udogodnienia. Jedyny minus - blokada prędkości założona przez wypożyczalnie. Przy zbliżaniu się do 130/h zaczynało się pikanie, ciut powyżej 130km/h odcięcie. W USA i tak na autostradach maks. to ok. 105km/h, więc nie było większego problemu. Dlaczego piszę w ogóle o tym samochodzie? Bo miał w sobie coś, co mnie zachwyciło. Miał Siriusa!!!!!! Genialna sprawa!! Nie znałem wcześniej takiego wynalazku. Setki stacji z każdą możliwą muzyką cały czas w zasięgu w świetnej jakości. Chcę mieć samochód z takim radiem:). Znaleźliśmy kilka stacji z naszą muzyką i jeździło się świetnie:). A nowy Fusion wygląda tak:
Po wyjeździe ze Scranton nie szukam autostrady. Znowu szukamy jakiejś alternatywnej drogi, przynajmniej na najbliższe kilkadziesiąt kilometrów. A droga alternatywna może wyglądać np. tak:
W miejscowości Poconas zatrzymujemy się na małe zakupy w sklepie o wdzięcznej nazwie Odd-lot:). Ciekawe tablice rejestracyjne tam mają:).
Jedziemy dalej... już wybraliśmy autostradę. Niektóre widoki jakby znajome:).
Po przejechaniu stanów New York i Pensylwania, wjeżdżamy do stanu New Jersey.
Kierunek już jest jasny:).
"Nie jedźcie samochodem do Nowego Jorku. Dojedźcie do Newark, a potem podjedźcie sobie na Manhattan jakoś inaczej. Samochód w NY to zły pomysł, a jeśli już pojedziecie, to omijajcie Bronx szerokim łukiem, bo możecie z niego nie wyjechać" - grzmiały słowa wszystkich nam przychylnych przed wyjazdem. Posłuchaliśmy ich... i dobrze zrobiliśmy. Przed wyjazdem szukaliśmy hotelu blisko lotniska, ponieważ z lotniska zawsze coś "do centrum lata". Nasz wybór padł na Howard Johnson. Szukaliśmy sieciowych noclegowni i dlatego też wybór padł na ten hotel. Ponadto był zaraz obok lotniska, więc "zrobicie sobie spacerek na lotnisko, a stamtąd już jeżdżą busy do NY".
Po 810km od Mississaugi dotarliśmy do celu. Niestety cena ze strony nijak się miała do realiów, ale stwierdziliśmy "damy radę". Zgadnijcie, jaka była obsługa hotelu hehe? Taaaaa... hinduska! Pytanie o taksówkę na Manhattan, nie ma sprawy, 80$:/... czyli jest sprawa, bo ponad 250zł to mała paranoja. Rezygnujemy. Za radą rodzinki szukamy przejścia na lotnisko, aby stamtąd się dostać dalej... i tutaj klops... oczywiście, jesteśmy obok lotniska, przy czym dzieli nas od niego jakieś 10 pasów autostrady z każdej możliwej strony!!!!!!! NIE MA PRZEJŚCIA!!!! No to mamy mały dramat. Co robić?? Przy hotelu znajduje się parking dla osób, które właśnie odlatują sobie gdzieś, zostawiając samochód. Na lotnisko podwozi je busik. Stoi buda ciecia, więc idziemy zapytać, jak się dostać piechotą na lotnisku. Po naszym pytaniu zapanowało grobowe milczenie, połączone z mini uśmieszkami pod nosem. Takowego przejście nie ma, ale... przy wejściu stoi właśnie wspomniany wyżej busik. Koniec języka za przewodnika. Pytamy raz jeszcze kierowcę, a On na to, że nas podwiezie;))))). Pełna radość. Pytamy za ile? Za 5$ napiwku!!! Jedziemy!!! Przynajmniej dostaniemy się na lotnisko. Podczas podróży poznajemy miłą amerykankę, która właśnie kilkanaście dni temu wróciła z Warszawy:). Pogadaliśmy... od wspomnień z Warszawy, po wydarzenia z 11.09. Mało tego, kierowca również okazał się świetnym gościem. Wytłumaczył nam wszystko, jak się dostać na Manhattan, po czym zostawił nr telefonu. A nr ten miał być nam potrzebny, jak wrócimy na lotnisko. Stwierdził, że bez problemu po nas przyjedzie:). Cholera, mili Ci Amerykańce... rozwinę to jeszcze później, bo naprawdę nie spodziewałem się takiego "przyjęcia":).
Lądujemy na lotnisku. Stamtąd pociągiem powietrznym musieliśmy się dostać na "lotniskową" stację kolejową. Pociąg takowy łączy wszystkie terminale lotniska oraz powyższą stację właśnie.
Dowiadujemy się, że musimy wysiąść na kolejnej stacji. No to pięknie. Kupujemy w automacie bilety i już jesteśmy w pociągu.
Totalna śmiechawa nas dopadła. Już czuliśmy się jak Sting w "Englishman In New York", a zamotanie miało dopiero nadejść. Nie wiedzieliśmy nic. Wzięliśmy mapkę z hotelu z nadzieją, że jest dokładna i w ogóle. Psińco.
W pociągu raz jeszcze pytamy konduktora, gdzie wysiąść i dowiadujemy się, że na ostatniej stacji. Kurcze, to w końcu na której? Zamotania ciąg dalszy:). Może to chore, ale baaardzo nas to wszystko bawiło. Jechaliśmy nie wiadomo gdzie, w totalną niewiadomą, niczego się nie spodziewając, bez żadnej mapy, bo ta nasza okazała się bardziej rzutem na Manhattan niż mapą:).
Przejeżdżamy pod rzeką Hudson. Wysiadamy na stacji Pennsylvania Station... gdzieś pod ziemią... szukamy wyjścia... pierwsza fota w NY...
Okazało się, że stacja mieści się pod pierwszą atrakcją, którą chciałem zobaczyć. Wylądowaliśmy mianowicie pod Madison Square Garden. Jest blisko 17.00, więc dzisiaj tylko taki szybki rekonesans i "podanie dłoni" temu miastu.
I tak stanęliśmy zachłyśnięci tym wszystkim. Zatkało. Powaliło. Kur.. mać jesteśmy w NY:). Zagubieni... szczęśliwi... ze świetnymi humorami:).
Nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie się w ogóle skierować. Usiedliśmy w "Macu" celem zorganizowania się. Nie zorganizowaliśmy się:). Zerkałem na ten mój rzut na Manhattan i stwierdziłem, że po prostu skierujemy się na południe. Najpierw jednak dostrzegłem Empire State Building, więc kierunek narzucił się sam. Lecimy z fotkami, bo co tu opisywać. Trzeba oglądać:).
Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia... większość w pionie, no bo jak inaczej:). Z racji tego, że byliśmy sami, większość naszych zdjęć pochodzi z "ręki":). Wiecie o co chodzi... dwie mega blisko przytulone osoby, co by się zmieścić w obiektywie trzymany jedną ręką:). Właśnie w takim momencie podchodzi do nas mężczyzna i proponuje, że zrobi nam zdjęcie. Grzecznie odmawiam. Jeszcze czego? Gwizdnie aparat i będzie pozamiatane. Kawałek dalej oglądam tą naszą "mapę"... podchodzi kobieta i się pyta, czy aby przypadkiem się nie zgubiłem? Czy może nie potrzebuję pomocy? Hm... takie sytuacje z aparatem, z mapą i z chęcią pomocy zdarzyły się kilkakrotnie. Kurcze, Oni naprawdę chcieli pomóc, a nie np. ukraść aparat:). Cholernie miły i pomocy naród, co jeszcze przyjdzie mi potwierdzić.
Idziemy Fifth Av., aby przy Union Sq. odbić na Brooklyn Street. Zanim to nastąpi zatrzymujemy się na uzupełnienie płynów.
Robi się coraz później, a my schodzimy coraz niżej... w pewnym momencie jednak musimy już na dzisiaj odpuścić. Droga powrotna też przecież zajmie chwilkę. Zawracamy, ale inną drogę wybieramy. Jest okazja zobaczyć wieczorny Manhattan.
Droga powrotna do hotelu taka sama, jak wcześniej, czyli najpierw pociąg z podziemi Madison Square Garden, potem airtrain na odpowiedni terminal, telefon do przyjaciela z wypożyczalni i przed 23.00 jesteśmy w pokoju. Na jutrzejszy dzień już mamy ciut inny plan. Troszkę inaczej rozłożymy przede wszystkim dojazd do NY. Oczywiście, kolega z wypożyczalni zaproponował również na jutro podwózkę, ale tym razem nie skorzystamy.
PS. Podróż do NY kosztowała nas 30$ w jedną stronę, zamiast 80$ hotelową taksówką:).