DZIEŃ 11. - 03.05
Taaa...jak pisałem wcześniej...wczorajszy dzień zmorzył niektórych niemiłosiernie:). Ech, ten skwar. Z racji tego, od samego poranka byłem na nogach. Załapałem się na "prawie wschód Słońca"...
Dzisiejszy dzień postanowiliśmy częściowo poświęcić na wycieczkę do miasta. Przede wszystkim dlatego zdecydowaliśmy na ten spontan, w postaci wylotu na Kubę. Co tam hotel, plaża! Być na Kubie i nie zobaczyć normalnego życia? Bzdura. No powiedzmy, że w miarę normalnego, bo jednak prowincją tego nazwać nie można. Varadero to jednak miejscowość wypoczynkowa, przy czym wszystkie hotele umiejscowione są na obrzeżach miasta. Troszkę wcześniej orientowaliśmy się odnośnie wzięcia "złotówy" do Hawany, jednak okazało się, że jest troszkę za daleko i troszkę za drogo. Wiem, że na takiej wyprawie gotówki się nie liczy, ale czas już tak. Do Hawany mieliśmy 150 km. Z hotelu można było wziąć wycieczkę bez problemu, ale co ja zobaczę w Hawanie przez 6-7 godzin? Przelecę przez to miasto biegiem i tyle. Stwierdziliśmy, że obejrzymy Varadero. Nie żałuję...aczkolwiek jak ktoś zerknie na googlemaps, to zobaczy, że Varadero leży na cyplu cieńszym niż Hel, czyli de facto mamy jedną główną ulicę i kilka króciutkich uliczek prostopadle do niej leżących.
No to jedziemy... będzie dużo fotek samochodów, ale...jakże by mogło być inaczej. Łady, Ziły, zabytki komuny ok, ale ile było Pontiaców, starych Chevroletów... Każdy przejeżdżający samochód budził zainteresowanie. Dużą częścią z nich można było się przejechać, bo były to taksówki.
Skwar niemiłosierny!!! Nie wiem, ile było stopni? 50? Bez małej przerwy na piwko, nie dalibyśmy rady:). Czym człowiek lepiej ugasi pragnienie? A że Bucanero to naprawdę dobre piwo...no nie było innej opcji...
Zatrzymaliśmy się w jednej knajpce, która znajdowała się przy głównej ulicy... Pełen luz, uśmiech na twarzy mimo strasznego ukropu, ale...kątem oka widzę grupkę młodych Kubańczyków, którzy od czasu do czasu zerkają na nas. Czy wyglądali przyjaźnie? Nie. Jeden w szczególności sobie nas upatrzył. Ja akurat miałem to szczęście, że nasz wzrok krzyżował się nie raz... W pewnym momencie, kubański jegomość podnosi się i kieruje w naszą stronę...podchodzi...i...przekazuje nam z uśmiechem na twarzy coś takiego:)
On zwyczajnie siedział i nas rysował flamastrem/pisakiem/mazakiem na liściu jakiegoś drzewa!! Stąd te spojrzenia:). Niby skąd mieliśmy wiedzieć?:) Rysownik okazał się bardzo sympatyczny. Chwilę łamaną angielszczyzną pogadaliśmy.
Idziemy dalej...wszędzie Che i Havana Club...dosłownie wszędzie... Jego portet, który powstał na podstawie zdjęcia Alberto Kordy był na tysiącach rzeczy, od breloczków, poprzez ręczniki, do plecaków, rzeźb itd. Nie mówiąc o murach, słupach...
Jedna rzecz: w Varadero znajduje się duży targ. Zakupiliśmy, po konkretnej negocjacji, połączonej z odchodzeniem, wracaniem, krzykiem z uśmiechem itp. pamiątki. Są cudne. W Mostarze okolice mostu wypełnione są chińszczyzną. Tak, wiem, pamiątki wojenne są jak najbardziej oryginalne, ale cała reszta jest made in China. Wiem, bo sam się nadziałem i posiadam w domu pamiątkę z Mostaru pochodzenia chińskiego. Przy zakupie jakoś nie zwróciłem uwagi, a wystarczyło dokładniej pooglądać w/w pamiątkę. W Varadero nic z tego. Cały targ jest wypełniony rękodziełami sztuki ludowej. I powiem jedno: mistrzostwo!!! Właśnie patrzę na nasze kubańskie zakupy i nadal zapierają dech w piersiach.
Idziemy dalej...spoglądamy troszkę poza główną ulicę. Tutaj wygląda to troszkę inaczej...
...samochodów oglądania ciąg dalszy...
Klasyka...
Tiki Tiki TICO!!!!:)
Czas wracać do hotelu... Upał naprawdę dokuczał. Marzyłem o jakiejkolwiek wodzie na mojej głowie, najlepiej lodowatej...
Wieczór postanowiliśmy spędzić częściowo nad oceanem, częściowo relaksując się przy bilardzie...a potem skusił nas koncert Michaela Jacksona:). Michael żyję i ma się dobrze, choć...to było straszne!!!! Sobowtór każdy kawałek kończył słowami "Thank you, I love you so much". MA-KA-BRA.
Dzień dobiegł końca. Jutro kolejny...ostatni na Kubie.