DZIEŃ 8. - 30.04
Praca, remont i Euro skutecznie uniemożliwiają pisanie relacji jakoś szybciej, ale dzisiejszej nocy chwilka się znajdzie - mam nadzieję, że siły pozwolą:).
Lecimy dalej...dosłownie... Rano zrobiliśmy małe przymusowe zakupy, potem pojechaliśmy oddać samochód do wypożyczalni. Zrobiliśmy dokładnie 1680km. Nie wiem, czy pisałem już o tym wcześniej, ale wypożyczenie samochodu kosztowało nas 30$ plus podatek, czyli wyszło ciut ponad 33$ na dzień. Dla tych, co nie wiedzą - każda cena podawana jest bez podatku. Przy kasie dopiero do całych zakupów dodawany jest podatek. W każdej prowincji jest on inny. W Ontario jest 13%. Podobnie rzecz się ma w USA.
Wracając...wracamy do domu, szybkie pakowanie, wyjazd i o godz. 13.00 stawiamy się na lotnisku w Toronto. Wylatujemy o 15.45, więc mamy troszkę czasu. Humory dopisują!!! No nie może być inaczej!! Jeszcze tylko bramki...tutaj konfiskata zapalniczki żarowej. Normalna, w sensie na kamień, się ostała. STARTUJEMY...najpierw po piwko, potem już tak, jak się powinno startować:). A podczas lotu...
Przelot nisko nad Florydą, to była fajna sprawa:)
Mała uwaga. Lecieliśmy liniami Air Canada Boeingiem 737, czyli troszkę mniejszym. Cała obsługa samolotu, to stewardzi i stewardesy pochodzenia czeskiego, ba, nawet jedna osoba świetnie mówiąca po polsku się trafiła. Do czego zmierzam? 3,5h lotu upłynęło nam błyskawicznie min. dlatego, iż obsługa była rewelacyjna. Cały czas byli blisko, cały czas pytali, czy przypadkiem coś nie jest potrzebne? W Locie nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Mało tego, zdarzyło mi się, że nawet o mnie zapomniano. Tutaj nie było takiej możliwości, bo byli Oni cały czas blisko i służyli pomocą.
Powoli zbliżamy się do miejsca docelowego...
Pogoda ze słonecznej, zaczyna nam się zamieniać w dość mało interesującą. Pojawia się deszcz...no nic strasznego przecież...ale jak pojawiła się burza, to już zrobiło się mało interesująco. Mało, bo akurat mieliśmy lądować. Strach obleciał człowieka, kiedy piorun błysnął obok okna...ale jak widać po tej relacji - udało się:). Lądujemy na KUBIE, w miejscowości Varadero:). Ciary Panie, Panowie na plecach. W życiu nie przypuszczałbym, że będę na Kubie:). Wielki spontan małych ludzi przerodził się w jeszcze większy:). Musimy się cofnąć kilka dni w czasie...dokładnie do dnia nr.2. Wtedy to przy posiedzeniu z Jackiem D. wyszła taka propozycja. Mojej żonie, jak usłyszała, że taka możliwość istnieje, oczy roześmiały się szeroko:). Wiedziałem, że nawet nie będzie długiej dyskusji, długiego namysłu... Radość ta nie była spowodowana tym, że Nam się Kanada nie podobała itd. Chodziło przede wszystkim o pogodę, która była nawet nie pod psem, ale pod psią budą:). Wycieczka do Montrealu, Ottawy tylko nas w tym wyborze utwierdziła...a w dodatku...KU..... Kuba??!! No jak nie jak tak!!!! Skoro jest opcja!!! Być trzeba!!! No ok, duża część planów w tym momencie bierze w łeb, ale...jak spontan, to spontan...a ponadto...wiadomo, czy jeszcze kiedyś będzie okazja??
No i polecieliśmy...wylądowaliśmy...jest radość...prawie...bo gorąco to jest, ale ten deszcz, ta burza. Z deszczu pod rynnę. Dosłownie... Idziemy do odprawy. Jakaś turystka w międzyczasie robi zdjęcie na lotnisku - od razu ma wojskowych koło siebie. Myślę "będzie wesoło". Aparat ustawiony na Off:). Wiadomo, Kanadyjczycy są mile widziane, bo są tam non stop. Amerykanin z wiadomych względów na Kubę raczej nie wjedzie, a Polak...?
Kolejki się ustawiają do "okienek", choć ciężko nazwać to, co zobaczyliśmy "okienkami". Na każdym lotnisku jest tak, że widzisz człowieku, co się dzieje za bramkami. Tutaj wchodzisz do budy, gdzie aby dostać się na drugą stronę, musisz zostać wpuszczony przez elektryczne drzwi. Każdy podchodzi pojedynczo. Na początek dwójka naszych współtowarzyszy podróży z kanadyjskimi paszportami. Słuchamy, o co pytają. Spoko, nie ma źle. Przeszli. Potem moja żona. Nie widzę, z kim rozmawia. Widzę tylko, że się prostuje jak struna i cofa o dwa kroki. Coś tłumaczy. Słyszę osobę przesłuchującą. To kobieta. Pyta koleżanek, co ma zrobić z kobietą z Polski:). Sprawdzają coś. Żona dostaje paszport do ręki i przechodzi. Już Jej nie widzę. Teraz ja wchodzę do budy. Przede mną kobieta po 30-tce z miną "KILL KILL KILL". Pomiędzy mną a kobietą wisi mała kamerka, z tyłu mam wielkie lustro. Każe mi się cofnąć. Nie widzi chyba dobrze mojej łysiny:). Wpatruje się we mnie bez słowa przez dłuższą chwilę. Ja już mam czarne myśli: "no tak...wszyscy przeszli, żonka po drugiej stronie, a ta piiiiiiiiiii pewno zaraz mnie cofnie i tyle widziałem Kubę". W końcu odrywa ode mnie wzrok. Zadaje kilka pytań, min. o hotel, w którym będę przebywał. Kurcze, nie mam pojęcia, jak się hotel nazywa?? Raz słyszałem nazwę i nie zakodowałem. Powiedziałem, że vouchery ma osoba, która przechodziła jako pierwsza. Paszport jednak ląduje w moich rękach. Ufff...udało się. Powiem tak, cholernie mało przyjemne przeżycie to było. Teraz się fajnie pisze, ale jakoś średnio mi było do śmiechu.
Idziemy po bagaże. Tutaj kolejny koszmar. ZNOWU!! Ponad godzina czekania. W głowie już kolejne myśli o tym, że pewno trzepią bagaże i zaraz wyskoczą zza winkla i zgarną na osobistą:).
W końcu są. Wychodzimy z lotniska. Przed nim już czeka kilkanaście hotelowych autokarów. Pomiędzy nimi latają Kubańczycy, sprzedający puszkowe piwo Cristal.
Na Kubie są tylko dwa rodzaje piwa. Monopol na piwny monopol na państwa. Pierwsze to właśnie Cristal, "piwo dla kobiet" - jak to Pani rezydent powiedziała. Ilość koni - 4,9. Drugie to Bucanero z ilością koni - 5,4. Lepsze. Mi bardziej smakowało. Oczywiście, w hotelu istniała możliwość zakupu np. Heńka, ale...kto piłby Heńka, kiedy wokół Bucanero i najlepszy na świecie Havana Club:).
Zakupujemy po kilka Cristali i wsiadamy do autokaru. Czas przejazdu do hotelu to ok.30 minut. Jedziemy autokarem Yutong, chińskim wiadomo. Podczas podróży rezydentka opowiada nam o przyjaźni chińsko-kubańskiej i rosyjsko-kubańskiej, pokazując nam wspólne inwestycje za oknem, min. fabrykę...czegoś tam... Jest już dość późno i ciemno, więc mało co widać. Opowiada o niebezpieczeństwach towarzyszących zakupom z dziwnego źródła rumu, czy też cygar...tudzież innych używkach... Dojeżdżamy do hotelu. Ciepło i duszno. Rzutem na taśmę zdążamy na kolację. Jest 21.55. Po kolacji dostajemy klucze do pokoju. Moja żona - zdolniacha nad zdolniachy, na "dobry wieczór" wywala korki w całym pokoju:). Na Kubie jest 220V, więc nasze sprzęty pasują, ale gniazdka są ciut inne z wyglądu. Wyrwała jedno z nich:). No nic...podziałałem i było ok. Szybko wskakujemy w lżejsze ciuchy, właśnie po nie musieliśmy rano skoczyć do sklepu, i już lądujemy w lobby hotelowym, celem degustacji miejscowych trunków.
Jutro dopiero zobaczymy, jak to wszystko wygląda i zobaczymy, co dalej.