16 kwietnia (niedziela): Przejazd przez Triest i MiramareDzisiaj od rana pogoda zdecydowanie lepsza. Natomiast koło 9:00, kiedy wyjeżdżamy z Postojnej, temperatura bardzo rześka - jakieś 5 stopni, z czego przy wjeździe do Włoch robi się całe 10
Mimo tego my ubrani "na letniaka" - w końcu jedziemy nad Jadran
Gdzieś na słoweńskiej autostradzie:
Do Triestu mamy tylko 45 km, więc szybko wjeżdżamy do miasta:
I przeżywamy szok, zderzenie z inną kulturą, inną mentalnością, innym temperamentem... Nie wiem, jakim cudem nie obtłukliśmy auta w tym koszmarnym włoskim ruchu
To, że Włosi nie przestrzegają przepisów ruchu drogowego, wie każdy. Nikt nie włącza kierunkowskazów, kierowcy zatrzymują się, gdzie chcą, często na pasach
W samochodzie czuliśmy się w miarę bezpiecznie, gorzej było, gdy zaczęliśmy poruszać się pieszo. Cały czas baliśmy się, że nas rozjadą
Niezły kontrast w porównaniu ze Słowenią, gdzie w zasadzie wszyscy kierowcy przepuszczają pieszych, zanim ci w ogóle pomyślą, że chcą przejść przez ulicę.
Jesteśmy w centrum Triestu, który robi na nas wrażenie ogromnego miasta (to przez ten ruch!), a jest mniejszy od "kieszonkowej" Ljubljany. Ma 200 tys. mieszkańców, czyli mniej więcej tyle, co nasze Gliwice.
Próbujemy znaleźć jakieś miejsce do zaparkowania, co oczywiście nie jest łatwe.
Kręcimy się w okolicach dworca kolejowego:
Miejsca parkingowe są oznaczone trzema kolorami - białe linie oznaczają miejsca bezpłatne (tych oczywiście brak), niebieskie są płatne, a żółte zarezerwowane, więc trzeba szczególnie uważać, żeby na nich nie stanąć.
Możemy oczywiście wybrać jeden z wielkich podziemnych parkingów, ale 1,70 euro za godzinę wydaje się dosyć wygórowaną ceną...
Przejeżdżamy koło Piazza Unità d'Italia - wielkiego placu zlokalizowanego blisko morza:
A oto i Jadran
:
Na razie tylko tyle, ale zaraz będziemy go mieli zdecydowanie więcej, bo właśnie postanawiamy odpuścić na jakiś czas próby parkowania w Trieście na rzecz wizyty w zamku (pałacu) Miramare. Mieliśmy go w planach na popołudnie. Chyba jednak lepiej będzie od niego zacząć...
Mijamy Faro della Vittoria - jedną z najwyższych latarni morskich na świecie:
Przejeżdżamy pod pięknym mostem:
i po chwili jesteśmy na parkingu pod pałacem Miramare. Szlaban się otwiera i nas wpuszcza. Możliwe, że uda się znaleźć miejsce parkingowe, chociaż patrząc na kolejkę chętnych samochodów, może być ciężko...
Pani parkingowa macha, żeby jechać i mówi pod nosem "sette". W zamierzchłych czasach, gdy chodziłam do liceum
, przez 2 lata uczyłam się włoskiego. Większość słówek zdążyła wyparować z mojej głowy, ale liczyć do dziesięciu jeszcze umiem
, a pani zapewne liczyła, że jeszcze 7 samochodów i koniec miejsc parkingowych. Udało nam się rzutem na taśmę
Razem z tłumem Włochów, którzy chcą w tym pięknym miejscu spędzić świąteczną niedzielę, ruszamy w stronę zamku:
Do celu mamy tylko kilka kroków:
Trzymamy się słońca, bo temperatura nadal dość niska (13 stopni). Co tam temperatura! Jest wyczekiwany Jadran
:
Okrążamy pałac:
Kolejka do wejścia ogromna, ale nie zamierzamy zwiedzać wnętrz.
Zamek Miramare został zbudowany w latach 1856-60 na zlecenie austriackiego arcyksięcia Maksymiliana I (a właściwie Ferdynanda Maksymiliana) z dynastii Habsburgów. Arcyksiążę chciał w ten sposób uszczęśliwić swoją żonę, Charlottę. Jednak małżonkowie niedługo cieszyli się posiadłością nad brzegiem morza, gdyż po 4 latach Maksymilianowi I zaproponowano tron Meksyku.
Schodzimy nad morze:
Mimo że to Jadran, oprócz mew, są i kaczki.
Kaczor goni kaczkę
:
Spotykamy też wygrzewającą się w słońcu jaszczurkę:
Widoczki jak w Cro
:
Jest nawet Sfinks, choć nieco zanieczyszczony przez mewy
:
Za chwilę pójdziemy pospacerować w pałacowych ogrodach:
Ale najpierw muszę trochę popatrzeć na Jadran...