Jako, że od powrotu z pięknej Chorwacji minął już ponad miesiąc – postanowiłem spisać kilka słów o naszej tegorocznej wyprawie. Po pierwsze, żeby samemu sobie przypomnieć miłe wakacyjne chwile, po drugie – żeby dać też coś od siebie, a nie tylko czytać relacje innych
Po tym przydługim wstępie – przejdźmy zatem do konkretów. Nad wakacjami a.d. 2012 zaczęliśmy się zastanawiać z żoną już mniej więcej od grudnia 2011. A właściwie to ja zacząłem się zastanawiać, bo żona moje podróżnicze zapędy i próby nawiązania dyskusji w tym temacie skwitowała krótko – "Jak już będziesz wiedział co i jak – to mi powiesz gdzie jedziemy".
Wyznaczenie ostatecznego celu nie było zbyt skomplikowane. W Chorwacji byliśmy dwa lata temu (oczywiście na Ciovo i wyjazd ten wspominaliśmy wyjątkowo miło, mając jednocześnie świadomość, że wspomniane Ciovo z Trogirem, Split, Salona, Primosten, piękny park Krka i Sibenik to jedynie mała namiastka tego co można i trzeba zobaczyć.
Po kilku godzinach spędzonych z mapami, forum Cro.pl oraz bicia się z myślami powstał zarys trasy, którą chciałem pokonać za kilka miesięcy.
Trasa ta w planach wyglądała tak:
Kraków –> Budapeszt (1 nocleg i szybkie zwiedzanie)
Budapeszt -> Sarajevo (2 noclegi i zwiedzanie)
Sarajevo -> Mlini /k. Dubrovnika (10 dni połączone z wypadami do Czarnogóry – Budva i Śv. Stefan oraz ponownie Bośni - Mostar)
Mlini -> Jeziora Plitvickie (1 dzień)
Jeziora Plitvickie -> Ciovo czyli 2-3 dni na znanym nam już doskonale terenie (bo jak wiadomo, Polak lubi najbardziej to co już zna).
Dni leciały szybko, w tak zwanym międzyczasie do naszej ekipy wyjazdowej (ja + żona + prawie już 4-letni syn, zwany później Robalem) dołączyli kolejni wyjazdowicze. Jako pierwsi chęć wyjazdu zgłosili teściowie, którzy towarzyszyli nam także 2 lata temu. Szczególnie chętny na wyjazd był teść, który miał pewne niezałatwione do końca porachunki z fauną chorwacką – konkretnie mówiąc z Ostroszem Draconem. Ta mała, niepozorna zielona rybka dziabnęła go w palec w taki sposób, że wylądowaliśmy wtedy w szpitalu w Splicie, a teść (który nota bene był strażakiem i niejedno widział i przetrwał) stwierdził potem, że nigdy w życiu nie przeżył czegoś takiego ("ból taki jakby rękę trzymać cały czas w ogniu").
Wracając jednak do naszej ekipy wyjazdowej – wkrótce dołączyli do nas także nasi znajomi z córką w wieku Robala i na tym kompletowanie wycieczki się zakończyło. Ostatecznie stan liczbowy prezentował się następująco: 6 dorosłych i 2 dzieci w wieku 3,5-4 lat – jednak z racji tego, że wszyscy mieszkają w różnych miastach (a nawet krajach) – spotkać się mieliśmy dopiero na miejscu – czyli w okolicach Mlini.
Etap przygotowań przed-wyjazdowych.
Z mojej strony etap ten zamknął się znalezieniem i zarezerwowaniem w jednym z serwisów bookingowych pokoi hotelowych w Budapeszcie i Pale (pod Sarajevem). O ile w Chorwacji liczyliśmy bowiem na szybkie znalezienie kwatery na miejscu, to drogę nad morze chciałem mieć spokojną i w pełni zaplanowaną.
Kilka dni przed wyjazdem przygotowania uwieńczone zostały zakupem waluty na drogę (trochę forintów, euro i kun – żeby mieć spokojną głowę) a także ubezpieczeń - medycznych i podróżnego na wypadek awarii auta.
Swoje przygotowania robiła też żona, w co nie wnikałem nadmiernie, ale przyznać trzeba, że wszelkiego rodzaju kosmetyków plażowych, czapek przeciwsłonecznych, dużego asortymentu koszulek, zestawów żywieniowych dla dziecka, wody mineralnej itp. rzeczy, którym prawdziwy facet nie zawraca sobie głowy było do zabrania całe mnóstwo.
Na takich przygotowaniach szybko mijały kolejne dni aż, kalendarz pokazał…
Dzień 1 (7.06.2012) Budapeszt – czyli "Lengyel magyar – két jó barát együtt harcol s issza borát"
Wykorzystując dzień wolny od pracy wyruszamy z Krakowa o godzinie bodajże 4.30., kierując się na przejście graniczne w Chyżnem. Pogoda w miarę ładna, ruch jak to o tej porze – zerowy, dlatego granicę osiągamy szybko i bezproblemowo. Tuż za granicą, na pierwszej stacji benzynowej nabywamy winietę (tym razem nie będziemy omijać płatnego odcinka, a i wracać będziemy autostradami), oraz rzecz jasna kilka butelek Kofoli i parę opakowań Studenckiej.
Cała trasa przez Słowację upływa bardzo spokojnie, choć w okolicach Rużemberoka pojawiają się przelotne opady deszczu. Po drodze mijamy 3 lub 4 patrole policji drogowej, które ku naszemu zaskoczeniu nie zatrzymują nas i nie żądają łapówek za przejazd. Może nie dostrzegli naszej PL-rejestracji, a może po prostu jechaliśmy zgodnie z przepisami – tego się już niestety nie dowiemy
Równie spokojnie mija nam przejazd przez Węgry. Jedynym humorystycznym akcentem jest postój w przydrożnym sklepie zaraz za granicą SLO-HUN i obserwowanie kilku rodaków, usiłujących dokonać tam zakupów. – Herbatę proszę – H-E-R-B-A-T-Ę! Z-I-E-L-O-N-Ą! R-O-Z-U-M-I-E-SZ ??? W taki sposób (akcentując litera po literze żeby biednemu Węgrowi było pewnie łatwiej zrozumieć) dogadywał się z ekspedientem nasz 25-letni (na oko) rodak. – Mówię ci, Gocha, dziki kraj, dziki język, zielonej nie mieli, to wziąłem normalną – oznajmił chwilę później czekającej nie niego przed sklepem dziewczynie.
Około godziny 10.00 nasza wycieczka znalazła się na przedmieściach Budapesztu. Jako że hotel mieliśmy dostępny dopiero od godz. 13.00 - postanowiliśmy już wcześniej, że czas wolny spożytkujemy na odwiedzenie budapesztańskiego tropicarium. Jak postanowiliśmy tak i zrobiliśmy, i w centrum handlowym mieszczącym wspomniane atrakcje zameldowaliśmy się po ok. 40 minutach przedzierania się przez budapesztańskie korki.
Rekin w tropicarium. Nie chcieliśmy ich straszyć, więc zdjęcie bez flasha i przez szybę wyszło tak sobie.
Czy było warto? My nie żałowaliśmy. Robalowi bardzo spodobały się tak rekiny jak i ogromne płaszczki, które pływają nad głowami turystów spacerujących w dużym szklanym tunelu. Bardziej odważni turyści mogą również spróbować pogłaskać wspomnianą płaszczkę w otwartym basenie – w którym rybki te pływają tuż przy powierzchni wody. Osobiście nie próbowałem – jakoś widok kolca na ogonie skutecznie hamował moje zapędy w tej kwestii Oprócz ryb są tam również inne atrakcje – np. mała tropikalna wysepka z wodospadem i pływającymi w wodzie aligatorami. Obejrzeć można też egzotyczne ptaki oraz … różnego asortymentu robaki i karaluchy. O ile ktoś oczywiście wytrzyma specyficzny zapach płynący z ich terrarium
A to pan Krokodyl
Po zakończeniu wizyty w tropicarium przyszedł czas na zakwaterowanie. My wybraliśmy sobie na lokum hotel Chesscom na Bartók Béla utca 5. Niewątpliwymi atutami hotelu była dobra cena za pokój (38 euro ze śniadaniem) oraz znakomite położenie – zaledwie 200 metrów od stacji linii metra, którym w kilkanaście minut można dojechać do centrum miasta. Dodać można, że stacja ta mieści się w dużym kompleksie handlowym, więc przy okazji bez problemu zrobić tam można konieczne zakupy.
Plan zwiedzania Budapesztu z racji małej ilości dostępnego czasu był bardzo skromny. Założyłem, że przejdziemy przez Most Łańcuchowy, obejrzymy sobie Zamek Królewski, Parlament oraz popłyniemy w wieczorny rejs stateczkiem wycieczkowym po Dunaju. I ten plan udało się nam wykonać w 100%
Budapesztański zamek i przyległości (mury, dziedziniec kościół św. Macieja) – przepiękny. Zakole Dunaju z widokiem na Parlament – cudowny. Jak stwierdziliśmy zgodnie – zakole Wisły w Krakowie też jest piękne – ale do swojego odpowiednika w stolicy Węgier niestety startu nie ma.
Zamek Królewski w Budapeszcie
Zakole Dunaju
Jedynym minusem był dla mnie ultra-nowoczesny szklany hotel jednej z dużych sieci, który "wbity" został centralnie pomiędzy mury zamkowe a kościół św. Macieja. Pewnych rzeczy jednak nie powinno się upiększać na siłę…
W szklanej elewacji hotelu odbija się kościół św. Macieja.
Wychodząc z zamku udało nam się zupełnie gratisowo załapać na kolejną atrakcję – zmianę warty honorowej przy wejściu do siedziby prezydenta Węgier. Werble, maszerujący "z przytupem" żołnierze w galowych mundurach – to się musiało spodobać Robalowi, dlatego nic dziwnego, że patrzył na to wszystko z rozdziawionymi ustami Nas najbardziej cieszyły jednak komendy wydawane przez dowódcę swoim podkomendnym, które brzmiały mniej więcej tak: -"Ajssszzzz, ksszzzzz, aszzzzz, roszzzzzz". Jak jednak można było zobaczyć – dla autochtonów były to polecenia w pełni zrozumiałe i wszystko odbywało się w pełni sprawnie i widowiskowo.
Honorowa zmiana warty
Po zamku przyszedł czas na Parlament, do którego dojść można przez Most Łańcuchowy jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Budapesztu, ozdobioną szeregiem posągów, z najbardziej znanymi i kojarzonymi, ogromnymi lwami. Legenda głosi, że rzeźbiarz który je wykonywał zapomniał wyrzeźbić im języki, co spotkało się z ogólnym potępieniem miejscowej społeczności – a to w efekcie doprowadziło mało odpornego psychicznie artystę do skoku samobójczego w nurt Dunaju. Legenda ta ma się jednak nijak do rzeczywistości, a artysta dożył ponoć sędziwej starości, tłumacząc wszystkim, że lwy mają języki, tyle że ich nie widać, ponieważ stoją zbyt wysoko…
Most Łańcuchowy
Sam Parlament to jeden z piękniejszych budynków jakie kiedykolwiek widziałem. Powiem krótko, że robi mega wrażenie i można stać pod nim z otwartymi ustami wiele minut Warto obejrzeć tak od strony lądu, jak i z wody – stateczki wycieczkowe podpływają bardzo blisko, dając znakomitą okazję do zrobienia pięknych zdjęć.
Parlament
Dzień w Budapeszcie zakończyliśmy jak już wspomniałem rejsem po Dunaju. Zaprawdę powiadam Wam – nie ma to jak usiąść sobie po kilku godzinach biegania (a wcześniej jazdy) na kołyszącym się statku i wypić dobrze schłodzone piwo, oglądając jednocześnie z poziomu wody budapesztańskie zabytki Gdyby jeszcze tylko turyści zza naszej wschodniej granicy nie chcieli za każdą cenę zasnuć papierosowym dymem każdego zakamarku statku – można by powiedzieć, że był to przedsionek raju na ziemi
Dzień zakończyliśmy około 22.00 – o tej właśnie porze dotarliśmy do naszego pokoju, tocząc wcześniej heroiczną walkę o to, by Robal nie usnął w metrze, co zmusiłoby mnie do niesienia jego 17 kilogramowego bezwładnego ciała i naraziło na podejrzliwe spojrzenia przechodniów. Ufff - udało się i dziecko nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni zasłużyło na odznakę dzielnego podróżnika, padając dopiero w swoim łóżku.
Budapeszt jako pierwszy przystanek – to był naprawdę dobry pomysł. Piękne miasto i bardzo przyjaźni ludzie (pomimo dzikiej i zupełnie niezrozumiałej mowy) – którzy są bardzo pozytywnie nastawieni do Polaków. Skąd wiem? Ano stąd, że bardzo pozytywnie reagowali na moją koszulkę, na której obok naszego sporych rozmiarów orła miałem też i napis "Polska". Uniesione kciuki, uśmiechy i pytania czy "from Poland?" – były praktycznie co kilka minut. Jeden z pasażerów tramwaju zdobył się nawet na karkołomne zadanie i z bardzo dumną miną zapytał: "Tsechsc, jakh się macie?" – no i jak tu nie lubić naszych Bratanków?
Wkrótce c.d. czyli postaram się dodać zdjęcia do odcinka 1 i dzień 2 i wyjazd do Sarajeva… o ile nie uznacie, że ta opowieść przybiera zbyt duże rozmiary, bo widzę, że kilka stron już stuknęło, a do Chorwacji nadal sporo kilometrów
pozdrawiam