W ostatnim już niestety dniu pobytu odwiedziliśmy Trogir. A z daleka cały czas kusił mnie i zachęcał Klis, do którego przez te burze nie dotarłam, więc sami rozumiecie, że ja tam już niedługo wrócić muszę. Miasteczko, bo odnoszę się do starej części Trogiru, położone na wysepce pomiędzy lądem, a dużą wyspą Ciovo. Mimo, że miasto średniowieczne, to rodowód grecki. I teraz dygresja.
Mamy firmę o nazwie KAIROS, świadczymy usługi archeologiczne dla ludności. Nazwa nie wzięła się od Kairu, jak przypuszcza większość osób. Kairos to imię greckiego bożka, był to bożek sprzyjającej chwili, sprzyjał wszystkim bez różnicy, i szlachetnym, i zbrodniarzom. Maleńki jak mucha, siadał na czubku palca i bardzo trudno było Go uchwycić, jak to ze szczęściem bywa. Bardzo niewiele jest jego przedstawień (dwa lub trzy, ale głowy nie dam), znany jest głównie z opisów. Za twórcę jego przedstawienia plastycznego uchodzi słynny Lizyp. I oto w Trogirze, w muzeum w kościele św. Mikołaja, jest grecka płaskorzeźba z jego przedstawieniem, co ciekawe jest to ponoć kopia nie zachowanego brązu Lizypa. Sami rozumiecie, że to muzeum było w zasadzie miejscem pielgrzymki. I tak zyskaliśmy kopię tej płaskorzeźby w kamieniu, oraz w srebrze – na szyję.
A w Omisu, ku naszemu zadowoleniu zobaczyliśmy taką oto łódkę, w zasadzie na tej podstawie możemy kłamać o międzynarodowej działalności.
Trogir jest maleńki, ale ma dużo do zaoferowania, na kolana rzuca katedra. Jej piękny portal, wnętrze, warto spojrzeć na muzeum w zakrystii.
W katedrze jest kaplica błogosławionego Jana z Trogiru. Przepiękna. Dziwna rzecz, są tam przedstawienia 12 apostołów i jeden z nich niewątpliwie jest przedstawieniem kobiety. Na zdjęciach nie bardzo mi to wyszło, ale na drugim coś tam widać, jeśli tam traficie to przyjrzyjcie się. Może jakaś wersja kodu z Trogiru?
A na wszystko patrzy z góry Bóg Ojciec.
Twierdza wenecka udostępniona do zwiedzania, wąskie uliczki, wiele ślicznych zakątków, super. Już nie chcę męczyć ochami i achami, ale naprawdę warto odwiedzić.
Nareszcie w Trogirze skusiło nas czarne risotto, bardzo nam smakowało. A ceny jedzonka zróżnicowane, generalnie przystępne.
Wracając zahaczyliśmy o Kasztele, które wspominam bardzo dobrze. Mieszkaliśmy z rodzicami w Kastel Stafilic, wówczas nazwa riwiera kasztelańska miała swoje uzasadnienie. Niestety praktycznie nic z tego nie zostało, brudna plaża, brudne morze z jakąś ogromną ilością brzydko pachnących glonów, ogólnie nastrój opuszczenia. Prawie się popłakałam tak mi było przykro. Ale z sentymentu zamieszczam fotkę, kiedyś pod tą wieżą obronną była urocza plaża.
I jeszcze kolacja na pożegnanie z Omisem, niestety knajpa z tak polecanymi przeze mnie makrelami była zamknięta, bo opisywana wcześniej burza spowodowała spore szkody i wiele lokali było zamkniętych.
I następnego dnia zaczął się powrót do Polski. Jak zwykle wyjechaliśmy o 2 godziny za późno, ale to już jakaś tradycja, więc niech tak zostanie. Fragment autostrady z tunelem pod Wielką Kapelą był zamknięty, nie wiem czemu i trzeba było objeżdżać przez góry, przełęcz Kapela 888 m. Droga piękna, ale niestety czasochłonna, mieliśmy spore opóźnienie. Jest też dobra wiadomość, z naszych obserwacji wynika, że autostrada do granicy oddana będzie za moment, już widzieliśmy światła i tablice. Za Wiedniem koleżanka zaspała i zamiast na Bratysławę pojechaliśmy na Budapeszt, no cóż zawrócić mogłam dopiero po 40 km. Nocleg od początku planowaliśmy na Słowacji i nie był to dobry pomysł. Odradzam, a może tylko my mieliśmy pecha? Od granicy, już po ciemku nie mogliśmy przy drodze wypatrzeć żadnego hotelu, nic. A ciemno zrobiło się już na granicy. Na stacji benzynowej poradzono nam, żeby szukać w Piestanach (słynny kiedyś kurort, ale złośliwie dodam, że przed II wojną światową). W końcu, po miotaniu się po ciemnym i opustoszałym kurorcie znaleźliśmy hotel. Hotel był jaki był, ale nie mieliśmy już siły szukać innego. Pokój 2 tys koron (coś ponad 60E), śniadanie płatne osobno i osobno płatny wjazd na parking. Sam hotel czysty i pokoje ładne, ale, że było tuż przed 22 to niestety do zjedzenia nic, a room service nie ma. Wyszliśmy w Piestany by night. Pusto, ciemno i głucho. Znaleźliśmy bar piwny, w którym dobry barman usmażył nam sznycle z piersi kurczaka, uratował nas od śmierci głodowej i była to wyłącznie jego dobra wola. Dlatego go wspominam. No i piwo mieli dobre, Topvar, polecam. Rano okazało się, że szwedzki stół działa na zasadzie, kto wcześniej przyjdzie, ten się bardziej naje. Ale udało się nam wyprzedzić jakichś smętnych Niemców, ktoś wcześniej wyjadł jajecznicę, to myśmy Niemcom wyjedli parówki. Nie, stanowczo nie polecam noclegu na Słowacji.
Po drodze mieliśmy do zobaczenia Trenczyn, a w zasadzie jeden jego element. Otóż po wojnach markomańskich przebywał tam na leżach zimowych legion rzymski, najdalej na północ odnotowany taki fakt. Chłopaki zostawili po sobie napis na skale, o tym, że tu byli. Jak widać dość stara praktyka. To miejsce jest interpretowane jako osada Laugaricio, zaczątek miasta.
W Trenczynie, ładnym naprawdę miasteczku, ale też dziwnie wymarłym, jest przepiękny, wspaniale odnowiony, secesyjny hotel Tatra. Oddany został w 1901 roku i nazywał się wówczas Erzsbet, pewnie stąd mnóstwo w nim nawiązań do cesarzowej Sissi. Trzeba wejść do hotelu, na II piętro i tam z okna widać pięknie wyeksponowany napis na skale. Widać go też z restauracji, z której usług niestety nie skorzystaliśmy. I jeszcze na dobicie nas, okazało się, że dwójka kosztuje 80 E, coż to za porównanie w stosunku do naszego noclegu? Na zamek nie wystarczyło nam już niestety czasu. I tak dojechaliśmy do granic ojczystych, i nie ma tu już co opisywać, najgorszy i najbardziej męczący kawałek drogi.
I tak moja opowieść dobiegła końca, teraz z niecierpliwością czkam na Wasze relacje