I tak powoli niestety kończył się nam pobyt w Ulcinj, jeszcze podjęliśmy próbę zaatakowania Virpazaru, jadąc wzdłuż jeziora Skoder, ale niestety pogoda w górach nie była dobra, chmury zasłaniały widoczność, zaczynało pogrzmiewać więc niestety wycofaliśmy się i chyba słusznie, bo te chmurska goniły nas później przez całą drogę do Omisu i tam nas w końcu dopadły. Zamiast oglądać klasztory skończyło się na opuszczonym mieście królestwa Zeta - Svac. Nad jeziorem Sasko. Po południu chmury się jakoś wycofały i pojechaliśmy oglądać. Miejsce jest fajne, zupełnie dzikie, idzie się pod górę zwężającą się powoli ścieżką, aż dociera się na szczyt. Jest kilka ruin zachowanych nieżle, ale reszta to pozarastane fundamenty. Miasto zostało zniszczone przez Mongołów w 1242 roku, po tym jak nie udało im się zdobyć Ulcinja, wycofali się tutaj i osiągnęli sukces. Nie ma opłat za wstęp bo miejsce jak pisałam zupełnie dzikie, ale niestety też niewiele jest o nim informacji. Jest tu pięknie, dziewiczo i ani żywego ducha oprócz pasacych się po drodze osiołków. Ale niestety ze względu na ten urok dzikości nie bardzo byliśmy przygotowani na skrupulatne zwiedzanie. Troszkę się baliśmy wchodzić w gęste zarośla w dość lekkim obuwiu ze względu na żmije, ponoć częste tutaj. Mnie bardziej niż te żmije stresowały domniemane pająki, sądząc po grubości zrywanych pajęczyn wolę nie myśleć o ich rozmiarach. A to jest akurat jedyne stworzenie, którego widok przyprawia mnie o drgawki, brrr.
Na samym szczycie wzniesienia ruiny kościoła, niestety mury obronne są pozarastane, tak, że ledwo widoczne.
Jezioro Sasko jest bardzo zarośnięte. Po tej krótkiej wycieczce wróciliśmy do Ulcinja, żeby przygotowywać się do wyjazdu. Zaliczyliśmy pożegnalną porcję baraninki i niestety nie starczyło już miejsca na ośmiornicę
A o 20 byliśmy umówieni na wizytę w domu miłego starszego pana o którym pisałam. Jest to właśnie ten jubiler o którym pisałam, i którego asortyment tak nas ekscytował. Poprzedniego wieczoru kupiłyśmy u niego z przyjaciółką drobiazgi (za rok obiecuję sobie większe zakupy), i w ogóle odwiedzałyśmy go codziennie. On nas chyba też polubił bo właśnie zaprosił nas do siebie. Poszliśmy, po drodze mówił nam, że bardzo jest dumny ze swojego domu i chciałby nam go pokazać. Faktycznie ma powody do dumy. Dom piekny, położony na wzgórzu nad Ulcinjem, z widokiem na starówkę i morze. Cudo. Najpierw przyłączyła się do nas synowa, a później przyszedł syn. I tak z godziny zrobiło się kilka i bawiliśmy się świetnie i wesoło do drugiej w nocy. Początkowo piliśmy jakiś likier zmieszany z wódką, bardzo to było dobre,. ale troszkę zbyt słodkie, a później wino, Bóg strzegł i jakoś udało się odmówić rakiji. Pan, o którym wszyscy mówili "Baba" czyli dziadek, więc też tak o nim będę mówić, reprezentuje trzecie już pokolenie złotników. Ubolewał, że niestety sztuka filigranu umiera i coraz mniej chętnych do wykonywania tego typu przedmiotów. On też przestrzegał nas przed przyjazdem do Ulcinja w środku sezonu, stanowczo odradzał. Bradzo mnie zawstydziła jego synowa, wypominając mi, i słusznie, że nie znamy ich historii - chodziło o iliryjską cywilizację, niestety to prawda. Usiłuję teraz nadrobić te braki, ale mam kłopoty ze znalezieniem literatury, bo jakoś Ilirowie zawsze są "obok". Przy okazji Greków, Rzymian, Awarów i Słowian. Ehh, będę się starać. W każdym razie było super, umówiliśmy się na przyszły rok, muszę też im wysłać zdjęcia z imprezki, zaprosiliśmy ich do Polski i jakoś udało nam się wyjść. I teraz oczywiście, kto jest bez winy niech rzuca kamieniem, ale dzień następny, z jazdą do Omisa był dla mnie drogą przez mękę. Może nie powinnam o tym pisać, ale trudno, jak relacja ma być uczciwa, to będzie. O dziwo moi pasażerowie byli znacznie bardziej zmęczeni ode mnie. Bo ich męczył straszliwy kac, mnie szczęśliwie jakoś nie dopadł co potwierdza moją teorię o tzw. strefach bezkacowych. Byłam koszmarnie niewyspana. I wiem, oczywiście, że to głupota, ale co zrobić? Zejście z bagażami z naszych ulubionych murów było jak droga na Golgotę, no zgroza. Po drodze, jeszcze wstąpiliśmy do sklepiku pożegnać się z "Babą", ten sprawiał wrażenie wyjątkowo rześkiego Szczęśliwie już w okolicach Baru dopadł mnie wilczy głód, w przydrożnej knajpce wyglądającej z zewnątrz mało ciekawie zjedliśmy pyszny posiłek i to postawiło nas na nogi. O Omisu i drodze do niego już w następnym odcinku mojej opowieści
A ja Leszku z ogromnym zainteresowaniem przeczytałam Twoją relacje, zwłaszcza o Plitvickich jeziorach, byłam tam dawno, jeszcze za Jugosławii, z rodzicami. Wtedy wycieczka po parku kosztowała jak pamietam ogromną sumę 220 dinarów. Ale wtedy się wszystko inaczej liczyło bo przecież był przydział dewiz, no i skrzętnie się omijało płatne autostrady, żeby zaoszczędzić na inne przyjemności. Za to przejeżdżało się przez góry co było ogromnym przeżyciem estetycznym, ale dawało też sporo adrenaliny. Jechaliśmy wartburgiem, który w PRL był samochodem eleganckim, ale jego elegancja kończyła się na granicach Układu Warszawskiego. No i nie było hamowania silnikiem, bo to był dwusuw, było tylko przestawianie z ostrego na wolne koło Ale i tak było super