Bardzo chcielismy zwiedzić monastyr Ostrog oraz zobaczyć klasztory na jeziorze Szkoderskim, ale niestety dwukrotna przymiarka spełzła na niczym. Jednej nocy szalała burza (szczęśliwie od rana świeciło słońce) i to solidna, ostrzegano nas żeby nie jechać w góry bo droga może być niebezpieczna. Zresztą przez cały czas pobytu w Ulcinj coś się kotłowało w powietrzu, nad górami, ale jednak. Poszliśmy więc na spacer wzdłuż brzegu, w kierunku zatoki Valdanos, niestety droga w pewnym momencie się kończy i zaczynają się drogi prywatne, dojazdy do różnych rezydencji. Pewnie można to jakoś obejść szczytami wzgórz, ale przyznam się, że w tym upale, który się zrobił po burzy, wcale nam się nie chciało wspinać. Widzieliśmy willę Nowych Rosjan o wdzięcznej nazwie "Anastazja", ale jeszcze pustą, wyraźnie trwały przygotowania do otwarcia. W ogóle (porównując relację Fiolka i jej męża) nie spotkaliśmy żadnych Rosjan, no i po rosyjsku akurat nie udało mi się z nikim porozmawiać. Powłóczyliśmy się tego dnia, odwiedziliśmy kilka uroczych maleńkich kamienistych plaż - zejścia są strome i wyglądają podobnie do tych w relacji Leszka. Niestety im dalej od Ulcinja, tym brudniej. Obawiam się, że (sądząc po zapachu) kanalizacja z wielu domów spływa wprost do morza. No i niestety sporo dzikich wysypisk śmieci, czyli dokładnie tak jak w Polsce.
Tak piszę i różne refleksje mnie nachodzą, więc uroczyście ogłaszam, że jeśli wrócę do Ulcinja, a bardzo bym chciała, to odwiedzę Bimo. Tylko, że poprzestanę na jakimś skromniejszym menu
Sami przyznacie, że chyba na to zasługuje. Nawet jeśli jest troszkę mafiosem, to miłym. A że daliśmy się nabić w butelkę, to w końcu nasza wina, nikt nas nie zmuszał, a człowiek zarabia na chleb i trzeba mu przyznać, czyni to z wdziękiem
W ogóle spotkaliśmy się z życzliwością, nikt nam oczywiście nie rozścielał czerwonych chodników i nie dziękował na kolanach za przybycie, ale było miło, a nastrój "ulicy" przyjazny i taki "na luzie". Poza krajobrazami, zabytkami to jest chyba tam właśnie najfajniejsze. To koniec refleksji, teraz będzie o Albanii. Tak nieśmiało myśleliśmy przed wyjazdem, że skoro będziemy tak blisko, to może się uda? Po spotkaniu z Bimo już byliśmy przekonani, że się uda (no sami widzicie ile mu zawdzięczamy), przepytaliśmy naszych gospodarzy, Albańczyków, co o tym myślą i też nas zachęcali. Ostrzegając jednocześnie, że gdyby nas złapała noc to lepiej przenocować w Albanii, bo niebezpiecznie jest tam jeździć po zmierzchu. W naszej ulubionej knajpce BAZAR spotkaliśmy bardzo sympatyczne małżeństwo z Krakowa, też nas gorąco zachęcali bo poprzedniego dnia zrobili sobie podobną wycieczkę. Tak więc decyzja zapadła
Mnie najbardziej podniecało Durres, a zwłaszcza jego twierdza. Niestety, to było zbyt daleko na jednodniową wycieczkę, stanęło na Skoder, też sławny gród. Do granicy niedaleko, droga niezła, z Ulcinja około pół godziny jazdy. Na przejściu granicznym troszkę trwało bo nikt z nas albańskiego nie zna. Najwięcej problemów sprawił dowód rejestracyjny samochodu. No bo jak wytłumaczyć, że to co celnik pokazuje nerwowo wykrzykując "motor" to numer nadwozia? No to zaczęłam wykrzykiwać "karoseria". Nie wiem czy zrozumiał, ale wypisał duży urzędowy kwit i pojechaliśmy dalej. Żadnych opłat. Droga za granicą dobra, wzdłuż drogi oczywiście bunkry. Miłe i czyste wioski, w pierwszej przydrożnej kafejce zatrzymaliśmy się na kawę. Poza tym włączył mi się roaming, który w Czarnogórze nie działał, więc bardzo chciałam zadzwonić do rodziców i pochwalić się, że jestem w Albanii. Kawę zaserwowano nam świetna, prawdziwą, parzoną, bez zarzutu. Miły starszy pan mówił świetnie po francusku co było dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Bo mój angielski jest bardzo prymitywny i ubogi, dogadam się, ale raczej na zasadzie "moja, twoja", jestem francuskojęzyczna. I oto w Albanii spotkałam sporo ludzi mówiących po francusku właśnie. Co natychmiast jeszcze pozytywniej nastawiło mnie do tego miejsca. Najpopularniejszy jest włoski, ale tego akurat, żadne z nas "nie posiada". Pokrzepieni ruszyliśmy dalej. Do Skoder jest blisko, kilkanaście km od granicy, a droga zaskakująco dobra. Ochrona środowiska jeszcze zupełnie w polu, niektóre ze strumieni całkowicie wypełnione śmieciami, pewnie jak przyjdą deszcze w górach to koryta się w naturalny sposób oczyszczą. Najpierw widać twierdzę, jej najstarze partie to jeszcze Ilirowie
Miejscowi mówią też o niej Rozafa, to od imienia młodej kobiety, która przy wznoszeniu murów pozwoliła się w nich zamurować żywcem, bo przepowiednia głosiła, że jeśli złoży taką dobrowolną ofiarę, to żaden wróg nie będzie miał tu przystępu, a mury pozostaną niezdobyte. Położona na wzgórzu, w widłach dwóch rzek, króluje nad przeprawą i naprawdę robi wrażenie. A rzeki mają bajkowe szmaragdowo turkusowe kolory, pięknie. Zieleń jeszcze nie zmęczona upałem, jakby ktoś to namalował to byłby kicz nad kicze. Dwa zdjęcia, ale niezbyt udane, muszę poszukać tych ładniejszych
Pojechaliśmy dalej i tuż przed mostem na rzece zaczęły się lekkie schody. Przy wjeździe na most jest skupisko wyjątkowo nędznych domków, skleconych byle jak, slumsy. Dzieci bardzo enegicznie domagają się czegokolwiek, poczęstowany cukierkiem chłopczyk wyrwał mi pudełko z ręki i uciekł, żeby w bezpiecznym miejscu zjeść natychmiast całą jego zawartość. Ten poczęstunek to był oczywiście błąd, bo natychmiast opadła nas chmara jemu podobnych biednych dzieci. Musiałam zamknąć auto bo usiłowaly otwierać nam drzwi. Pomyślałam, że możnaby zrobić zdjęcie, ale jakoś nie mogłam się na to zdobyć i dałam spokój. To nie ZOO, tylko straszliwa nędza i jakoś nie miałam sumienia
Sam most jest sporym przeżyciem, drewniany, a rzeka szeroka, ale mimo ruszających się belek, przejechaliśmy (czy ktoś pamięta stary drewniany most przez Wisłę w Wyszogrodzie? Ostatnio zresztą jadąc z Łodzi do Rzeszowa przebyłam przez podobną konstrukcję). No i za mostem się zaczęło. Droga biegnie wśród bardzo zrujnowanych i nędznych blokowisk. A określenie droga to spore nadużycie. Nie wiem naprawdę czy to jest remont drogi, czy taka już jej uroda. Asfaltu nie stwierdziłam, wygląda to tak jakby wyryto korytarz pod ułożenie nawierzchni, ale żadnych przygotowań do czynności nie widziałam. Za rondem, na którym nic nie stanowi - duży może więcej, a bezczelniejszy szybciej, żadne ogólno przyjete zasady ruchu drogowego nie mają zastosowania - zaczynają się partie asfaltu. Ale uwaga, środkiem biegnie rząd wyrąbanych dziur, które rozumiem spełniają funkcję studzienek kanalizacyjnych. Nie są niczym zabezpieczone, tzn owszem czasem są wokól nich ułożone opony, czasem jakieś gałęzie, albo słoma, żeby było widać. No jakoś widać, natomiast nie widać w nich dna, więc nie ukrywam troszkę mnie one peszyły. Szczęśliwie nie jestem bardzo nisko zawieszona, więc jakoś te zasadzki różne pokonałam. No i pierwszy raz w życiu dostałam oficjalną zgodę na przejechanie rowerzysty, cholera nie skorzystałam, a rowerzystów nie lubię, zwłaszcza tych na polskich drogach. Skręciłam w złą stronę, bo oznakowań nie ma żadnych, więc zaczęłam się wycofywać. Zawracanie na albańskiej ulicy to też duże przeżycie, przed rozpędzoną ciężarówką musiałam uciekać na chodnik, jakoś nikogo to nie zdziwiło. Zawróciłam i stoję na podporządkowanej ulicy i mam świadomość, że będę stała długo, bo moje dość zrywne autko na tych wybojach nie powalczy, a poza tym poprostu się boję wjechać na skrzyżowanie. Ale od czego jest policja? Bardzo miły funkcjonariusz wstrzymał cały ruch i pokazał żebym jechała, przed maską przejeżdżał mi właśnie rowerzysta i bardzo mnie pan policjant poganiał i był niezadowolony, że nie ruszyłam natychmiast, a los tego nieszczęśnika wcale go nie obchodził
I tak dotarliśmy do centrum, paręrazy się spociłam, prawie mi się włos zjeżył, ale znalazłam parking strzeżony pod dużym hotelem i bankiem, za 1 E na cały dzień. I poszliśmy w miasto. W sumie mieliśmy wybór - twierdza, albo miasto. Wybraliśmy to drugie, żeby jednak zobaczyć cokolwiek ze współczesnej Albanii. Bo wstyd przyznać, ale prawie nic o tym kraju nie wiemy (przynajmniej ja). W mojej świadomości był to kraj zamknięty i dziwnie tajemniczy, kojarzył mi się z Enwerem Hodżą i burzonymi zabytkami, emigrantami do Włoch i czymś na kształt vendetty tylko do sześcianu. Żałuję twierdzy, ale to był dobry wybór. Chodziliśmy po tym mieście i okazało się, że ma bardzo ładne miejsca. Sporo budynków jest remontowanych, niektóre uliczki zaczynają wyglądać naprawdę uroczo. Jest tanio z naszego punktu widzenia, taniej niż w CG. Wymieniliśmy w sumie 30 E na leki. Piliśmy piwo, kawę, zjedliśmy obiad, kupiliśmy pocztówki, w księgarni kupiłam dwie książeczki o Skoder, wystarczyło i jeszcze zostało, więc dokupiliśmy jakieś bzdurki. Knajpki w większości są czyste, toalety też, można skorzystać bez obaw. Dziwna sprawa jest z piwem, zaserwowaliśmy sobie albańskie, dobrze się piło, ale po mieliśmy jakieś dziwne sensacje. Zauważyłam, że termin przydatności do spożycia to rok 2009, więc składa się ono z czegoś jeszcze poza podstawowymi składnikami, nie polecam. Kontrasty są ogromne, piękne, luksusowe samochody i stare ledwo jeżdżące prawie wraki. Ludzie bardzo bogaci i bardzo biedni. To samo jeśli chodzi o budynki, niektóre piękne, inne się sypią. Ale generalnie poza tymi nieszczęsnymi nawierzchniami ulic (gdzie niegdzie w centrum nawierzchnia to ubita gliniasta ziemia) miasto ładne, z szansą na coraz ładniejsze. Myślę, że za kilka lat mają szansę dobić do innych krajów, czego im szczerze życzę. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością, a jeśli z zainteresowaniem to również życzliwym. Od księgarza, który studiował we Francji (specjalność - uprawa winorośli) dowiedziałam się, że w Skoder mieszkają dwie Polki, przywiezione tu przez studiujących kiedyś w Polsce mężów. Obiad nie był trafiony, poszliśmy do czegoś przypominającego włoską knajpkę, takich tam w centrum najwięcej, no cóż nie wiedziałam, że lasagne to zupa
Ale dało się zjeść. Nie zaryzykowaliśmy w typowych miejscowych knajpkach, bo uliczki były dość brudne, może to był błąd? Podsumowując, bardzo nas ten kraj zainteresował, postanowiliśmy tam pojechać w przyszłym roku. Ludzie są mili i życzliwi, krajobrazy piękne, zabytki ciekawe i to bardzo. Tylko jazda samochodem jest stresem i wyzwaniem, zwłaszcza w mieście, poza miastem jest lepiej. No ale co ja się będę wymądrzać, "mój" kawałek Albanii był niewielki. W powrotnej drodze, na granicy, zapłaciłam 2 E oddając kwit za samochód. Celnik czarnogórski był z Ulcinja i znaliśmy się z widzenia (w końcu wieczorem wszyscy się spotykali na uliczce z kafejkami), więc zrobiło się bardzo swojsko. Generalnie polecam gorąco wizytę w Albanii. A kartki z Albanii, doszły znacznie szybciej, niż wysyłane wcześniej z Dubrownika, ot ciekawostka.
Jeszcze kilka fotek