Kolej na moją fatal adventure.
Pierwsza jaka mi przychodzi do głowy to "o włos od śmierci", czyli Andaluzja z adrenaliną.
Wrzesień 2000r. Jadąc z Rondy ku mało znanym pueblos blancos w Andaluzji trafiłem na taką piękną białą wiochę z której jednak nie bardzo było wiadomo jak dalej jechać przez interior andaluzyjski (suchy i gorący jak step afrykański).
Mapa zbyt ogólna, oznakowanie liche i niekompletne, więc pozostało zasięgnąć języka. Troche na migi a trochę z użyciem nazw hiszpańskich jakiś wieśniak-rolnik nam tłumaczy, że to tam a tam, ale droga asfaltowa potem ...znika, znaczy się jest gorsza, ale jest i spokojnie przejedziemy.
Nie wyjaśnił nam jednak, że czeka nas prawie Camel Trophy po kamolach!
No i faktycznie- po paru kilometrach nowiutkiego asfaltu (droga właśnie była robiona) urwał się on akurat w najmniej właściwym miejscu, czyli na stromym podjeździe na stoku góry.
Widok kamoli mnie zaniepokoił, bo byliśmy nie jakimś Jeepem, lecz Fiatem italskim. No ale nic- innej drogi nie ma a zawrócić też nie ma gdzie! Zatem....do dzieła!
Wstrząsy były straszne! Przypominało to trzęsienie ziemi pod podwoziem a nie jazdę...
Człowiek próbował się jakoś trzymać tej "drogi", ale ponieważ nie jechaliśmy ciagnikiem czy quadem wąskie koła co rusz obślizgiwały się na kamolach a wóz zamiast przyczepności miał "rzuty".
Jadąc (choć trudno to było nazwac jazdą!) ciągle pod górę miałem po prawej przez otwarte okno widok na oddalające się dno doliny i rosnącą perspektywę stoku... Miejscami para-droga była wąska na szerokość... auta, więc w duchu prosiłem Boga i los o łaskawość.
Męczarnia zakończyła się po ok. 3km.
Zastanawiałem się czy zawieszenie wytrzyma do wyjazdu z tych cholernych gór, czy może jakimś cudem wytrzyma do końca wyprawy ("Iberia 2000"- prawie 10000km).
Po wjechaniu na asfalt z ulgi aż się zatrzymałem.
Upał kazał jednak jechać dalej. Wokół nas tylko wyleniałe, niskie oliwki więc cienia z nich tyle, co kot nabeczał.
Zjechaliśmy niebawem do kolejnej wiochy. I właśnie wtedy, gdy już wydawało się, że wszystko co najgorsze za nami o mały włos nie doszłoby do katastrofy, z której raczej nie uszlibyśmy z życiem!
Oto zjeżdżając z góry ulicą ku ostatnim zabudowaniom wiochy spostrzegłem zbliżający się zakręt drogi nieco w prawo, ale było to tuż przy narożniku domu, więc perspektywa była nieco zasłonięta zaś droga sie nieco załamywała w dół, tak więc nie było widać dokładnie jak stromo skręca. Nieco przyhamowałem, ale nie mocno, bo w tym upale już tarcze chciały mi "świecić" (potem w Sewilli mi zaświeciło, ale że płynu hamulcowego ubyło- musiałem dokupić a było rekordowo ciepło- 43 st.C).
Nieco rozpędzeni (ale max. 45km/h) z tej górki wchodzimy w zakręt i.... wtem widzę, ze przed nami nie ma drogi!!! Jasna cholera!!!!!!!!
Kur....a, urwisko jakieś!!! Ostatnim rzutem odbijam kółkiem za winkiel tej stojącej tuż przy drodze chałupy. I okazuje się, że droga niewidoczna z góry przez te załamania i tę chałupę skręcała w bok ale pod jakim kątem?!?!?!?!! 90 stopni!
Noż by was... kurde, ani znaku, ani strzałek sygnalizujących ostry łuk!!!
Nic!
Czułem wtedy, że jadę na krawędzi tej skarpy, która urywała się stromo skałami i kamieniami nadmurowanymi jakieś 25-30 metrów.
Pamiętam, ze kątem oka mignęło mi w lewej w dole to puste powietrze i widziałem te urwisko skarpy. Miga mi do dzisiaj w pamięci, bo było to tak nagłe, że dopiero potem do mnie dotarło jak niewiele brakowało do katastrofy,
Jeszcze ułamek sekundy później, jeszcze 10-15 cm dalej biorąc ten zakręt a zbierali by nas na dole!
Od tamtej pory jak tylko gdzieś załamuje mi się perspektywa widzenia drogi, chociaż złudzenie mówi, że "spokojnie- droga idzie normalnie", to od razu mocniej hamuję...