Byłam bliska
odpuszczenia zdobycia szczytu, ale Grzesiek panował nad sytuacją
. W planie było wejście, trzeba plan zrealizować!
Doszliśmy do miejsca, w którym dwa dni wcześniej
zaginął nam kropkowy szlak. Nadal go
nie odnaleźliśmy… Po analizie jednak uznaliśmy, że
jedna ze ścieżek odchodzi w odpowiednim kierunku, zaś wcześniej z drogi widzieliśmy murki, a wyżej białe kamienie, układające się w stronę szczytu
. No to może jednak warto spróbować
Wysokości do pokonania było niewiele, ale
dawno tak się nie umęczyłam. Głupi to pomysł
wdrapywania się w takim terenie w krótkich spodenkach i sandałach, zwłaszcza jak co chwilę
odczepiają się rzepy, które mają trzymać buta na nodze. Na murkach było jeszcze znośnie, ale potem trzeba było wyszukiwać (no bo oczywiście na znakowany szlak nadal nie trafiliśmy) dogodnego przejścia pomiędzy krzaczorami, po
ostrych jak brzytwa i bardzo głupio przez naturę najeżonych skałkach. Owszem, skałki wyglądały malowniczo
, ale moje nogi po tej wycieczce już zdecydowanie mniej, rysy po zadrapaniach nie ułożyły się w ładne wzorki
.
Na szczęście każde spojrzenie do tyłu potwierdzało, że warto się trochę pomęczyć
.
Grzesiek oczywiście pierwszy dotarł na szczyt. Nic w tym dziwnego, tak jest zawsze, a tym razem niewątpliwie dodatkowo pomogły mu mocne rzepy przy sandałach.
A na szczycie… była wielka czerwona strzałka szlaku
Rzecz jasna wiodącego w innym kierunku
, niż nasze „zabójcze” podejście…