Będzie to opowieść o krainie gdzie tabliczki z nazwami miejscowości są poprzestrzeliwane kulami. Ot tak, dla frajdy mieszkańców. Jeśli chcecie, posłuchajcie
28. czerwca
Przełom czerwca i lipca 2023 to kolejny wyjazd w naszym ulubionym, najlepszym na świecie towarzystwie. Ekipa KrakiZielaki, w formacie 4+6, tym razem zdecydowała się polecieć na Kretę. W 2020 roku mieliśmy cały wyjazd dopięty praktycznie na ostatni guzik i przeszedł nam koło nosa przez pandemię. Potem narodziny Wojtka, ale ostatecznie po trzech latach wróciliśmy do tematu i okazało się, że trafiliśmy nawet do domu, który planowaliśmy wynająć już w 2020.
Ostatnie dni przed wyjazdem to była prawdziwa nerwówka. Niedopilnowanie do ostatniej chwili spraw dokumentów dzieci (dziękuję, że moja żona doznała 2 tygodnie przed wyjazdem oświecenia aby sprawdzić datę ważności dowodu średniego syna) a także niepewność związana z koniecznością priorytetowej delegacji z pracy.
Ostatecznie jednak wszystkie perypetie się rozwiązały i pewnego późnoczerwcowego poranka (a właściwie w środku nocy) zbudziliśmy dzieci i wsiedliśmy do zapakowanego wcześniej samochodu. Tym razem lecieliśmy z Berlina (znacznie taniej niż z Wrocławia), co oznaczało konieczność 3 godzinnej jazdy na lotnisko, rezerwacji parkingu itp. Jak sobie czasami pomyślę ile zachodu jest ze zorganizowaniem takich wakacji to... dziwię się sam sobie. Ale inaczej chyba nie potrafimy.
Sama jazda na lotnisko już dostarczyła wielu wrażeń. Jechaliśmy za jakimś transportem wielkogabarytowym i było widać, że nie da się go wyprzedzić. Nasi kochani rodacy jednak próbowali, a jakże. A ja z coraz większym przerażeniem jechałem i myślałem co się stanie jak ktoś wywoła tuż przed nami jakąś stłuczkę i cała autostrada stanie. Na szczęście, do niczego takiego nie doszło i sama podróż na kwaterę obejmująca: wypakowanie się w Berlinie, zostawienie aut na parkingu długoterminowym, nadanie nosideł dzieci na specjalne cargo, nadania bagau, lotu, rozpakowania się w Chanii oraz wynajęcia samochodu już na miejscu – przebiegła sprawnie i bezproblemowo. Miałem wielką obawę o wypożyczalnię aut, korzystaliśmy oczywiście z niskobudżetowej, mającej średnie opinie w internecie, lecz ze zdziwieniem przyznaję, że obsługa w momencie wynajęcia jak i zdania pojazdów była błyskawiczna i wzorowa. A same auta... no standard grecki. Fiaty Tipo, w dość skromnej konfiguracji, lekko odrapane i z minimalnymi silnikami. Ale... czy trzeba było nam coś więcej? Oczywiście nie. Ważne że mieściły nas, dzieci i bagaże, i jeździły.
Po zapakowaniu się do samochodów mieliśmy kilka możliwości – jechać na jakieś zwiedzanie jednego z wielu atrakcyjnych miejsc blisko schroniska, zwiedzanie oddalonej o 15km Chanii lub... jazda prosto na kwaterę. I z uwagi na zmęczenie wybraliśmy to ostatnie. Czekało nas z lotniska jeszcze ok 1,5h drogi. Naszą kwaterę stanowił dom położony w wiosce Lampini, na wzgórzach, nieopodal większej miejscowości Spili, ciut bliżej południowego wybrzeża wyspy. Po drodze zatrzymaliśmy się w pobliskim Rethymno – trzecim największym mieście – ale tylko w celu zjedzenia obiadu, miasta nie zwiedzaliśmy.
Tak wyglądają dzieci podczas relaksującej podróży na wakacje
Ale jak już docieramy nasz dom jest położony w takiej okolicy to jest ok
Nasz dom okazał się strzałem w dziesiątkę – dużo przestrzeni, wszechobecna zieleń oraz położenie wysoko na wzgórzach zapewniało zbawienny wiatr praktycznie przez cały czas. Już w pierwszych dniach przekonaliśmy się, że klimat naszej miejscówki jest bardzo specyficzny. W dzień królowało górujące niemal w zenicie słońce, ale ranki i wieczory były bardzo przyjemnie chłodne. A wiatr skutecznie łagodził skutki upału. Pod tym kątem nie mogliśmy trafić lepiej. Następnego dnia mieliśmy rozpocząć typową dla nas eksplorację terenu.
29. czerwca
First things first. Nie będąc zbytnio oryginalnymi postanowiliśmy odwiedzić jedną z najbliższych naszej lokalizacji atracji – klasztor Preveli, oraz znajdującą się nieopodal słynną plażę o tej samej nazwie. Droga do klasztoru prowadziła przez imponujący wąwóz Kourtaliotiko, którego ściany momentami niemal zwieszały się nad jezdnią. Po poczytaniu informacji na temat tej atrakcji zaplanowaliśmy ją na jeden z kolejnych dni. Po dość krótkiej jeździe zaparkowaliśmy tuż przy klasztorze Preveli położonym u podnoży gór (hmmm, w sumie stwierdzenie – „u podnóży gór” lub „w górach” nic na Krecie nie znaczy bo ta wyspa to jest jeden wielki łańcuch górski, płaskiego terenu tam właściwie nie ma), kilkaset metrów nad poziomem doskonale widoczego w dole Morza Libijskiego.
Monastyr Preveli
Widok spod monastyru Preveli na wschód
Klasztor był całkiem przyjemny do zwiedzania, było tam mnóstwo kotów, którymi z radością zajęły się nasze dzieci. My mieliśmy natomiast czas na spokojne pomyszkowanie po katolikonie, murach i ogólnie przyjętej okolicy. Kreta słynie z pięknych monastyrów. Ale to nie Preveli, jak się miało okazać kilka dni później, jest tym najefektowniejszym.
Monastyr Preveli
Preveli ma bardzo bogatą historię, było świadkiem wielu ważnych i tragicznych wydarzeń w historii Krety m.in. powstaniu przeciw Turkom (monastyry bardzo często były lokalnymi punktami oporu) oraz II wojny światowej. Jest obu tym wydarzeniom poświęcony charakterystyczny pomnik stojący w kapitalnym punkcie widokowym kilkaset metrów od klasztoru, jednak było to miejsce ogrodzone i, nie wiedzieć czemu, zamknięte.
To drzewo było po prostu imponujące
Monastyr Preveli
Fokus tu
... fokus tam
Nie pozostało nam nic innego jak przeparkować auta o kilka kilometrów i rozpocząć zejście na słynną plażę z lasem palmowym. Zejściu towarzyszły kapitalne widoki na Morze Libijskie i południowe wybrzeże Krety. Sama plaża natomiast nie zrobiła na nas najlepszego wrażenia – do snorkowania słabo, ludzi dużo, ten niby-piach, którym się wszyscy zachwycają to tak naprawdę drobny ciemny żwir. Jak dla nas – bez rewelacji. Ciekawostką tej plaży jest natomiast to, że właśnie tam uchodzi do morza rzeczka niosąca słodką i zimną wodę z gór. Kąpać się można zarówno w morzu jak i w rzece, co jest pewną atrakcją i ciekawostką.
Zejście na plażę Preveli
Plaża Preveli ze skałek po wschodniej stronie
W lesie palmowym
Las palmowy przy plaży Preveli
Las palmowy przy plaży Preveli
No i na Preveli jest jeszcze oczywiście las palmowy – jeden z zaledwie kilku na wyspie. Początkowo sceptycznie podchodziłem do atrakcyjności tego miejsca – miałem wyobrażenie, że jest to niewielki lasek gdzie rośnie może kilkadziesiąt drzew. Błąd. Las jest naprawdę rozległy i spacerowanie nim jest bardzo przyjemne. Kombinacja rzeki, ogromnych skalnych ścian ograniczających wąwóz, którym płynie, oraz tropikalna roślinność, była fantastyczna. Mieliśmy nawet w to miejsce wrócić kiedyś z samego rana, żeby było mniej ludzi, ale ostatecznie nam się to nie udało. Reszta dnia to standard – basen, odpoczynek, planowanie kolejnych wycieczek.
Wracamy z plaży Preveli
Widok na las palmowy z góry, z drogi powrotnej na parking
30. czerwca
Wąwóz Kourtaliotiko przyciągnął naszą uwagę na tyle, że postanowiliśmy odwiedzić go już następnego dnia. Po krótkim rekonesansie obejmującym rozkład parkingów i możliwości eksploracji terenu decydujemy się zostawić samochody na parkingu północnym, zejść na dziko do rzeki (albo raczej, uwzględniając letni stan wody – do koryta rzeki) i zejść wąwozem do wodospadów, które z kolei są łatwo osiągalne z parkingu południowego. Plan udało się zrealizować w pełni, a wycieczka wąwozem była wprost wspaniała. Moja żona stwierdziła, że Kreta pozwoliła jej odkryć zupełnie odrębną gałąż turystyki – chodzenie po wąwozach. Niby podobnie jak w górach, ale inaczej. I nie mniej pięknie. Kiedyś zresztą mieliśmy okazję odwiedzić Kanion Kolorado i faktycznie jest to specyficzne - najpierw schodzisz a potem drzesz do góry w drodze powrotnej.
Wąwóz Kourtaliotiko
Wąwóz Kourtaliotiko
Wąwóz Kourtaliotiko
Wąwóz Kourtaliotiko
Przez całą wycieczkę towarzyszyły nam wyśmienite widoki i piękna miejscowa roślinność. Spotkaliśmy również miejsca bogato zasiedlone przez żaby i kraby co wywołało entuzjazm u faunolubnych członków naszej ekipy. Po dotarciu do wodospadu stwierdziliśmy, że super że udało nam się tam dotrzeć od strony rzeki, a nie tylko zejść z parkingu najłatwiejszą drogą, bo samo otoczenie wodospadów nie powałało. Niby było ładnie ale krajobraz szpeciły instalacje do pozyskiwania wody. Po wycieczce zrobiliśmy jeszcze z Fasolą ekspresową akcję pobiegnięcia po samochody, pozwoliliśmy dziewczynom zejść już bez dzieci do jeszcze jednego punktu widokowego, i tak zakończyliśmy... poranną część atrakcji. Na najgorętszą część dnia zjechaliśmy do naszego domu, ale to nie był jeszcze koniec.
Nawet wracając po samochody, właściwie z drogi, udało się chwycić jakieś ciekawe kadry. Ten żlebik porośnięty różowym kwieciem wyglądał magicznie
Wieczorem (chyba nieco później niż chcieliśmy) pojechaliśmy na zwiedzanie Rethymno. Pospacerowaliśmy wokół weneckiej fortecy (już zamykali, więc wiedzieliśmy że trzeba będzie powtórzyć), zgubiliśmy się w ciasnych uliczkach starego miasta, widzieliśmy fontannę Rimondiego (myśleliśmy że jest większa!) a także byliśmy w starym porcie weneckim i pod latarnią morską. Na koniec, pod Fotrezzą zaliczyliśmy jeszcze świetny koncert miejscowej kapeli. I nawet powrót bez jednego światła mijania (wcześniej nie pomyślałem żeby sprawdzić) nie zmącił dobrego nastroju.
Przechadzając się uliczkami starego miasta w Rethymno
Rethymno - meczet
W porcie w Rethymno
Stary port wenecki w Rethymno
Latarnia morska na portowej główce
1. lipca
Wiedzieliśmy że kolejnego dnia czeka nas bardziej wymagająca wycieczka i pozwoliliśmy sobie na dłuższe leniuchowanie. Po południu potanowiliśmy odwiedzić kolejny z kreteńskich monastyrów – Arkadi. Jest to miejsce szczególne, gdyż dla Kreteńczyków i Greków stanowi symbol walki o niepodległość. Podczas walk z Turkami w XIXw. grupa mnichów i okolicznych mieszkańców wysadziła się w miejscowym arsenale, gdyż los który miał ich spotkać ze strony nacierających Turków nie byłby lepszy. Po dziś dzień można zwiedzać pozbawioną stropu salę arsenału.
Droga do klasztoru Arkadi obfitowała w przepiękne widoki
Droga do Arkadi wiodła przez dziki kreteński interior. Momentami podjazdy były tak strome, że z trudem udawało się je pokonać na... pierwszym biegu. Wszędzie dookoła widać było góry, w pewnym momencie odsłonił się również masyw Psiloritis z najwyższym wierzchołkiem wyspy (co do którego również mieliśmy plany).
Po godzinie dotarliśmy do klasztoru. Jego fasada robiła zdecydowanie największe wrażenie, cała reszta wydawała się nieco zaniedbana. Ponownie, uprzedzając fakty, napiszę że nie był to najpiękniejszy monastyr który odwiedziliśmy.
Klasztor Arkadi
Roślinność klasztorna
Klasztor Arkadi ma piękny front
Wracając zatrzymujemy się w jednej z wiosek na tradycyjny grecki jogurt. Cena wydawała nam się trochę wygórowana jak za jogurt z samym miodem bez owoców, ale tylko do momentu spróbowania tego deseru. Ja nie wiem jaki był to jogurt i czy coś takiego można kupić normalnie w sklepie (teraz żałuję, że nie zapytałem), ale jego smak był wprost fenomenalny. Po krótkiej przerwie okraszonej posiłkiem z widokiem na Góry Idajskie, wróciliśmy (prawie) spokojnie do naszego domu. W pewnym momencie zaświeciła mi się kontrolka w samochodzie, co mnie dość mocno zaniepokoiło. Pierwotnie myślałem, że jest ona związana z przepaloną żarówką, ale to nie było to. Później dopiero poszperałem w necie i okazuje się, że był to po prostu czujnik ciśnienia w oponach (nie miałem pojęcia, że w tak ubogo wyposażonym aucie w ogóle one będą). W każdym razie dzwonię do wypożyczalni aut i mówię jaki jest problem. -„What is the color of the icon? Red or yellow?” -“Yellow” -“Then please ignore it and continue enjoying your vacation”. Kocham grecki mental.
2. lipca
Następnego dnia planowaliśmy jedną z poważniejszych wycieczek na tych wakacjach. Ostrzyłem sobie na ten temat zęby od bardzo długiego czasu. I po czasie przyznaję, że się nie zawiodłem.
Wstaliśmy o świcie, zapakowaliśmy dzieciaki i siebie do aut i pomknęliśmy (ta.. przez te góry szczególnie..) w okolice miasteczka Chora Sfakion, nieformalnej stolicy regionu Sfakia. Miasteczko liczy ok 350 stałych mieszkańców i jest największym w promieniu godzinnej jazdy autem, co sporo mówi o dzikości tego terenu. Do celu mieliśmy ok. 30km w linii prostej, natomiast drogą było to ponad 60km i zajęło niecałe półtorej godziny. Jeśli ktoś mi kiedyś powie, że w Polsce widział krętą drogę to.... Nie. W Polsce nie ma krętych dróg.
Sfakia leży na południowych stokach Lefka Ori, słynnych Gór Białych. Zgodnie z planem, minęliśmy miejscowość i przejechaliśmy jeszcze 2 kilometry w stronę osady Anopoli, do pierwszego ostrego zakrętu na tej drodze. W tamtym miejscu długodystansowy pieszy szlak E4, który biegnie różnymi wariantami przez całą Kretę, opuszcza drogę i kieruje się na długi trawers prowadzący kilkadziesiąt kilometrów południowo zachodnim wybrzeżem wyspy. Naszym celem było pokonanie kilkukilometrowego odcinka do miejscowości Loutro.
Zostawiamy samochody na pierwszym zakręcie drogi Chora Sfakion - Anopoli
Wojtek obczaja początek szlaku
Wycieczkę zaczęliśmy ok 7 rano, słońce nie operowało bardzo mocno i szło się przyjemnie. Pierwszym etapem było dojście do plaży Glyka Nera, Słodka Woda. Kiedy czytałem wcześniej opis tego szlaku, zastanawiałem się czy będziemy w stanie pokonać go z dziećmi, ale z tym nie było żadnego problemu. Było może kilka miejsc gdzie należało uważać by nie spaść ze stromych klifów, ale zdecydowana większość to banalna ścieżka. Cały czas towarzyszyły nam widoki na morze i góry, choć barwy były jeszcze mocno przytłumione przez nisko wiszące słońce.
Początek szlaku na plażę Glyka Nera
Ponad plażą Glyka Nera
Na plaży nie zatrzymaliśmy się zbyt długo, nie chcieliśmy się na niej kąpać. I była to dobra decyzja. Z poziomu morza należało się znów dość stromo wpiąć na klify. Dalsza część szlaku prowadziła w kierunku malutkiego białego kościółka ze stojącą tuż obok dzwonnicą. To miejsce było po prostu zachwycające. Morze, góry, w oddali widoczna biała zabudowa Loutro i nikogo dookoła nas. Tuż potem znaleźliśmy uroczą pustą zatoczkę z niewielką, wprost idealną dla nas, plażą. Tam zrobiliśmy dłuższą przerwę na pływanie, snorkowanie i podziwianie okolicy.
Dzwonnica przy kapliczce nad Morzem Libijskim
Przepiękny fragment drogi za plażą Glyka Nera
Fantastyczna zatoczka po drodze
Ten odcinek to jedno z moich najpiękniejszych wspomnień z tych wakacji
Góry ponad zatoczką
Po kąpieli kontynuowaliśmy szlak w stronę miasteczka. Kolejne zakręty, kolejne zatoczki a tymczasem białe domki Loutro stawały się coraz wyraźniejsze. Niestety, przed samą wioską widoki zaczęły szpecić wysokie płoty zrobione z zespawanych prętów. Są one na Krecie powszechne i powstrzymują kozy i owce przed wchodzeniem w szkodę.
Miałem z tyłu doping
Rzut oka za siebie, już bliżej Loutro
Nasza ekipa nad Loutro
Chwilę potem wniknęliśmy w wąskie uliczki miasteczka i poszliśmy na zasłużone lody, piwo i kawę. Loutro jest miejscem, do którego nie da się dojechać samochodem. Komunikację zapewniają często kursujące w obie strony wybrzeża łodzie i taksówki wodne. Właśnie takim transportem chcieliśmy wracać chcąc uniknąć pieszej wycieczki z powrotem. Wiedzieliśmy jednak, że mamy sporo czasu do wykorzystania. Znaleźliśmy kolejne miejsce na kąpiel, ja pobuszowałem trochę z Wojtkiem na plecach po okolicy poszukując fajnych miejsc na zdjęcia.
Zasłużone zimne piwo w Loutro
Loutro
Loutro, idziemy się kąpać
Rzut oka za miasteczko
A w takich okolicznościach przyrody się kąpaliśmy
Kiedy wsiadaliśmy na łódkę płynącą na plażę Glyka Nera i do Chora Sfakion, słońce nabierało już pełnej mocy. Fasola i ja wysiedliśmy na plaży, natomiast reszta ekipy popłynęła do miasteczka. My woleliśmy pokonać jeszcze raz kawałek szlaku niż dreptać ze Sfakii asfaltową drogą 2 kilometry. Ale muszę przyznać, że po południu słońce już dawało tak w kość, że nie szło się zbyt przyjemnie. Dwadzieścia minut wystarczyło żeby się dobrze zagotować. A wejście do nagrzanego samochodu również nie poprawiło sytuacji. Chwilę potem spotkaliśmy się już w Chora Sfakion, wypiliśmy kawę i usatysfakcjonowani pojechaliśmy na obiad w okolice naszej bazy. Wstanie wcześnie rano ma tę zaletę, że jak zacznie naprawdę smażyć to jest się już w domu nad basenem.
Powrót po samochody już w pełnym słońcu. Ciężko było
W drodze powrotnej po samochody
3. lipca
Fasola i ja wraz z najstarszymi dziećmi wstajemy kiedy jest jeszcze ciemno. Plan na ten dzień jest prosty – zadzwonić dzwonem na Timios Stavros – Świętym Krzyżu, najwyższym punkcie wyspy. Kreta ma dwa masywy górskie znacznie przekraczające wysokość 2tys. metrów nad poziomem morza – co ciekawe ich najwyższe wierzchołki różnią się wysokością jedynie o 2-3 metry. Są one oddalone od siebie o kilkadziesiąt kilometrów, ale bardzo różnią się charakterem. Miałem cichą nadzieję na zdobycie obu, ale niestety ostatecznie mi się to nie udało.
Aby dotrzeć pod Psiloritis należało z naszej lokalizacji pokonać jakieś półtorej godziny samochodem. Ostatni odcinek drogi to podjazd – wprawdzie asfaltową – ale wąską i pokrytą gęsto spadającymi z okolicznych wzgórz kamieniami drogą. Zważając na wydarzenia z poprzednich urlopów bardzo obawiałem się złapania gumy i jeździłem ostrożnie, zwłaszcza w obszarach podwyższonego ryzyka.
Wschód słońca po drodze do schroniska Mygerou
Przed 7 rano dotarliśmy na położony na wysokości ok 1600 metrów parking przy nieczynnym schronisku Mygerou. Sprawa była prosta – mamy 900 metrów podejścia na wierzchołek. Mówię naszym chłopakom, że jeśli pokonają ten dystans w czasie dwóch godzin na górę to są prawdziwymi kozakami. No i zaczęliśmy podejście wśród skałek i traw. Barwy były jeszcze o tej porze mocno przytłumione.
Od samego początku widać było, że Szymonowi tego dnia nie idzie za dobrze. Pewnie zmęczenie poprzednimi wycieczkami. Fakt, nie oszczędzamy naszych dzieci na wakacjach. Nasze tempo nie było na pewno słabe, szliśmy spokojnie pokonując kolejne piętra doliny i widząc wysoko nad nami, po prawej stronie, kaplicę położoną na wierzchołku. Akurat w tamtym miejscu sakramencko wręcz wiało i zastanawiałem się, czy na grani sytuacja się poprawi, czy wręcz przeciwnie. Na szczęście kilka kwadransów później właściwie zupełnie się uspokoiło.
Podczas wejścia strasznie wiało
Widok z podejścia na przełęcz
Już prawie na grani
Docieramy pod szczyt
W pewnym momencie wysforowaliśmy się z Frankiem dość mocno do przodu, osiągnęliśmy grań, gdzie należało ostro odbić w prawo i stanęliśmy naprzeciwko szczytu. Z tego miejsca wydawało się, że jest już dalej w poziomie niż w pionie. Trochę dla żartu rzuciłem, że chyba nam się nie uda złamać bariery dwóch godzin, ale w ogóle nie przywiązywałem do tego jakiejkolwiek wagi. Po prostu szliśmy z Frankiem w kierunku szczytu rozmawiając o wszystkim i o niczym, aż tu nagle za sobą usłyszeliśmy... biegnącego Szymona. Odezwała się w nim sportowa ambicja i po pokonaniu kryzysu, na sam wierzchołek wręcz wbiegł, wyprzedzając nas. Dwie godziny i osiem minut. Uważam, że jak na 900m podejścia w pionie dla dziesięciolatków jest to czas wyśmienity. Chłopaki chodzą po górach właściwie tempem mocniej wysportowanych dorosłych, bez dwóch zdań.
Fasola przy dzwonie
... dzwonimy i my
Pasące się gadziny
Na szczycie byliśmy zupełnie sami. Niestety, zawiodły nas nieco widoki. Widać było duże przymglenie, przejrzystość powietrza była marna. Kiedy kilka dni później rozmawiałem z jednym Kreteńczykiem, mówił że z Psiloritis zdarzało mu się oglądać góry Tajget na Peloponezie (byłem na ich najwyższym szczycie w 2019) albo Santorini. To są potężne odległości, grubo ponad 100km. My ledwo widzieliśmy jedno i drugie wybrzeże, a Gór Białych – wcale. Ale i tak było pięknie.
Widok na Timios Stavros z sąsiedniego bezszlakowego wierzchołka
Widok na wschód z mojej dodatkowej góry
Schodzimy
Po dłuższym samotnym pobycie na wierzchołku rozpoczęliśmy zejście. Ja skoczyłem sobie jeszcze w bok na sąsiedni szczyt skąd miałem fajną panoramę na okolicę i sam Timios Stavros. Po chwili dołączyłem do reszty ekipy i zaczęliśmy spokojne zejście tą samą drogą na parking. Kiedy słońce podniosło się wyżej, dolina nabrała przepięknych wprost kolorów. Światło fajnie podbiło zieleń. Schodziliśmy zachwyceni krajobrazami, które były dużo ładniejsze niż z samego rana.
Do dotarciu do samochodu szybko rozpoczęliśmy powrót na bazę. Zmęczonemu przysypiającemu Fasoli głowa kiwała się we wszystkie strony, dzieci z tyłu też wkrótce usnęły. Mi jechało się zaskakująco dobrze. Po drodze zajechaliśmy jeszcze w okolicy Rethymno na pyszną kawę i coś do przekąszenia i tym samym odkryliśmy miejsce, które miało być naszym stałym punktem podczas powrotów do domu.
Jak wracaliśmy to zieleń zboczy była zachwycająca
Już po zejściu na parking
Późnym popołudniem robimy jeszcze wycieczkę do pobliskiego ogrodu botanicznego, gdzie spacerujemy między wszelkiego rodzaju miejscowymi ziołami i drzewkami owocowymi. I kupujemy zapas pysznej kreteńskiej herbaty ziołowej, oliwy i innych pamiątek.
Niestety, wieczorem okazało się, że zaczynam się nie najlepiej czuć. Podejrzane było już to, że po południu nie mogłem zasnąć kiedy próbowałem położyć się na drzemkę. Wkrótce potem pojawiła się chrypa i nieżyt nosa, następnie katar. Przeziębienie trochę popsuło mi resztę urlopu, szczególnie dwa kolejne dni pod kątem samopoczucia były dla mnie nienajlepsze. No cóż, pierwszy raz doświadczyłem takiego stanu na urlopie. Szkoda.