10. Bur(z)a.
Idzie coś groźnego - łoskot... jakby wodospad pojawił się w pobliżu. Mamy tyle czasu, żeby zamknąć namiot (Witek zwiewa do samochodu) i oto potworna siła uderza w obozowisko - przez okno widzę gnące się pod naporem wiatru pinie, w ścianki niczym pociski tłuką gałązki, szyszki, plastikowe drobiazgi... . Patrzę przez okienko i czuję jak oblewa mnie zimny pot. Ciężkie przecież elementy aluminiowej podłogi pontonu ustawione przy murku, niesione teraz kilka metrów podmuchem wiatru koziołkują i lądują tuż za bagażnikiem samochodu. Fuks...
Pierwszy szturm przyszedł od morza ale po chwili kaskady wściekle wyjącego wiatru suną na nas ze stromych zboczy. Dodatkowo "ktoś na górze" otworzył śluzy. Robi się groźnie gdy słabo wbite w kamienisty grunt śledzie zaczynają puszczać, a w części namiotu buszuje "górski potok". Trzymamy z Szymkiem łopoczącą ściankę ale jak stracimy jeszcze parę śledzi to chyba zobaczymy Zavalę z lotu mewy. Do tego przygrywa nam jeszcze piekielna orkiestra - błysk, suchy trzask, łomot, że i plastikowe szyby namiotu zdają się dźwięczeć. O liczeniu sekund nie ma mowy - jesteśmy w "oku".
Szymkowi puszczają nerwy - "ja tu siedzę w wodzie, palce cierpną od dociskania pozbawionych śledzi ścianek a Ten (Witek) siedzi sobie w samochodzie i słucha muzyczki". Patrzę na Szymka, na siebie i... śmiech bierze górę nad strachem, wygląda to rzeczywiście komicznie - półleżąc w wodzie każdą kończynę wykorzystujemy, by zastąpić wyrwane śledzie, jeśli poleci jeszcze jeden to klapa. Nie poleciał... .
Po kwadransie burza wytraca impet. Wychodzimy wzmocnić z zewnątrz ścianki namiotu i oszacować straty. O dziwo nie są duże: samochód cały, blachy podłogi porozrzucane ale w pobliżu. Zniknął jedynie ręcznik i jakieś drobne ciuchy ze sznurka (znalazły się nieopodal kempingu następnego dnia). Zatoczka naszego "portu" już gładziutka, pontony spokojne jak grzeczne psiaki na smyczach przy bojkach.
Wichura jeszcze nie daje za wygraną choć zmienia taktykę: niby przygasa ale po chwili narastający szum i krótkotrwałe gwałtowne uderzenie. Deszcz zanika i za moment po naszym wewnętrznym potoku nie ma śladu - woda wsiąka błyskawicznie. Na szczęście sypialnia nie ucierpiała i w środku wszystko suche. Zmęczeni darujemy już sobie kolację i zalegamy w śpiworach. Efekty typu "światło i dźwięk" towarzyszą nam jeszcze kawałek nocy ale wszystko jest już pod kontrolą.
11. Odwrót
Rano narada - co dalej? Ponieważ jak do tej pory prognozy pogody sprawdzają się idealnie to trzeba w końcu uwierzyć, że najbliższe dni będą chłodne i mokre. Teraz przyświeca nam słoneczko ale wschód i południe przykryte granatowo-szarą czapą, która powoli zmierza w naszą stronę. Decyzja jednomyślna - zwijamy majdan, śmigamy do Bośni i o ile pogoda pozwoli zatrzymamy się na dwa dni na kempingu w rejonie miasteczka Jajce.
W obozowisku ożywiony ruch - nie tylko my pakujemy manatki. Dwa tarasy wyżej młoda parka upycha sprzęt do leciwego forda na angielskich numerach. Szymek zagaduje i okazuje się, że to Australijczycy tak sobie organizują wakacje. Przylatują do Anglii, za kilkaset funtów kupują takie autko i śmigają po Europie póki się nie rozsypie (auto oczywiście). Zachwalają Bośnię jako piękny, nierozdeptany przez turystów i tani kraj. To podtrzymuje nas w planach.
Po "treningach" na odcinku Zavala - Pitva trasa z Jelcy do Sucuraju tym razem wydaje się całkiem znośna. Prom przybliża nas do kontynentalnego wybrzeża i... ściany deszczu. W rejonie Ploce, Opuzen wycieraczki muszą pracować na najwyższych obrotach, a temperatura spada o 8 stopni. Przekraczamy granicę i po chwili Mostar. Docieramy w pobliże słynnego mostu ale jak tu wyjść - mamy tylko jedną lekką pelerynkę a deszcz nie ustaje. Zawiedziony ruszam dalej. Chłopaki nie mogą się nadziwić tak tu jeszcze widocznym śladom wojny. Nawet przy głównych ulicach ruiny - rzędy "rozstrzelanych" domów. W "oczodołach" okien zadomowiła się trawa, nawet drzewka.
Mostar ciągle szokuje
w centrum i gdzie indziej
wojna i pokój
...
Nadzieje na poprawę pogody maleją z każdym mijanym miasteczkiem... . Gornij Vakuf, Bugojno, Donji Vakuf, za tym ostatnim znajdujemy jakąś knajpkę bo żołądki ostro upominają się o swoje. W środku pustawo, tylko przy jednym stoliku kilku brodatych Bośniaków ostro dyskutuje przy piwku. Nasze wejście urywa dyskurs, a cisza i świdrujące spojrzenia nieco peszą. Pojawia się młody kelner z kartą ale szanse na zrozumienie czegokolwiek - żadne. Angielski okazuje się tu baaardzo obcy, rosyjskiego nie próbujemy, by nie wypaść na serbofilów, kelner uparcie powtarza coś po bośniacku czyli istna wieża Babel.
Wreszcie podchodzi jakiś wielki brodacz, potężnym paluchem pokazuje coś na karcie, dodaje good i... rozmowa skończona.
Zajmujemy strategicznie położony stolik - w końcu sali i przy oknie. W knajpie siedzi jeszcze pięciu takich drabów - palą papierosy, pociągają piwko i raz po raz rzucają w naszą stronę badawcze spojrzenia (nie poznasz czy przyjazne). Szymek w pośpiechu zsuwa z ręki elegancki zegarek, ustalamy "w razie czego" kolejność ewakuacji przez uchylone okno i podsycając niepokój raczymy się opowieściami o tajemniczych porwaniach i zniknięciach turystów w Bośni. Czas mija ale nic (złego) się nie dzieje i tylko z kuchni słychać i czuć, że coś się piecze.
Po pół godzinie pojawiają się talerze obficie wypełnione plackami i mięsiwem. Wygląda, pachnie bosko i tak też smakuje. Chyba baranina ale trzeba to będzie w domu sprawdzić, zapisuję więc nazwę "čevapi". Pysznie i tanio. Zostawiamy kilka euro napiwku ale kelner jakoś nie bardzo może w to uwierzyć, chce wydawać. "Brodate zbiry" rozpraszają jego wątpliwości (będzie gratisowa kolejka) a w naszą stronę pełny uśmiech i machanie rękami na pożegnanie. I skąd te nasze lęki przecież to przyjaźni i mili ludzie.
Deszcz spłukujący Jajce wybija z głowy szukanie kempingu. Jutro pewnie będzie tak samo - trzeba zwiewać do domu. Trasa piękna nawet pomimo kiepskiej aury. Chwilami kręcimy przytuleni do rzeki dnem kanionu, by nieco póżniej wspiąć się kilkaset metrów i niczym z samolotu obserwować z góry wciśnięte między strome urwiska chmury. Banja Luka - deszcz, chorwacka Slavonia - deszcz, Nizina Węgierska - deszcz, Słowacja - mżawka, no i oczywiście Polska wita nas deszczem. Razem 1 300 przechlapanych kilometrów.
Tak to kolejna wakacyjna przygoda przechodzi do historii.