8. Scedro i Jelsa.
W piątek po śniadaniu przygotowujemy ponton do kolejnego rejsu. Dziś na rozkładzie wyspa Scredo. Pogoda sprzyja - pełne słońce, lekka bryza i nieznacznie tylko rozfalowane morze. Szybko osiągamy zachodni cypel wyspy i dalej płyniemy wzdłuż jej południowego wybrzeża wypatrując miejsc nadających się na desant. Początkowo linia brzegowa jest dość monotonna i dopiero w połowie jej długości trafiamy na zatoczki i żwirkowe plaże.
Próbujemy wybrać coś dla siebie ale problemem stają się śmieci. Jest ich tu zdecydowanie za dużo, nawet w wodzie panoszą się jakieś folie. Manewrujemy ostrożnie ale w pewnym momencie silnik gaśnie - jakaś gruba płachta oplątała nam śrubę. Z trudem uwalniamy się od tej blokady i już zniechęceni rezygnujemy z próby lądowania w tym rejonie. Północny brzeg Scedro jest zdecydowanie czystszy i tam robimy przerwę na kąpiel.
Wracamy do Zavali a po obiadku jeszcze jeden krótki wypad pontonem w stronę Ivan Dolac. Tu wybrzeże robi zdecydowanie ciekawsze wrażenie - są groźne skalne urwiska i niewielkie plaże dostępne praktycznie tylko od strony morza. Wybieramy jedną dla siebie - kilkunastometrowa ściana skalna jest nie tyle pionowa, co wręcz nachyla się nad maleńką plażą. Głębiej kusi wysoka grota ale tam się nie zapuszczamy widząc tonowe głazy niezbyt solidnie tkwiące w sklepieniu i to, że wiele podobnych już leży na dole. Trochę zdjęć, kąpiel i wracamy bo robi się późno a czas obejrzeć miasteczko Jelsę.
zajrzymy?... może nic nie spadnie
"Pan i Władca..." (no prawie)
ze 20 w pionie
no, coś z tym pionem nie tak
pod wodą też będzie super
Do tej kolejnej hvarskiej perełki docieramy samochodem. Może nieco ustępuje urodą Hvarowi ale też ma ten swój niepowtarzalny klimat, a i ludzie /miejscowi/ jacyś tu szczególnie życzliwi, bardziej na luzie, więcej uśmiechu na twarzach. Czy to w kafejce, czy w sklepach, czy w lodziarni odnosimy wrażenie, że faktycznie jesteśmy mile oczekiwanymi gośćmi.
No... w lodziarni to już do przesady - zamawiamy po trzy, cztery gałki a szefunio nie dość, że nabiera baaardzo kopiato to jeszcze dokłada po jednej gratis. Ma też czas na chwilkę rozmowy, a później pożegnanie. Ktoś powie - normalka, to wszystko wykalkulowane... niby tak, a jednak miło, no i przyjemny kontrast po Hvarze gdzie trafialiśmy raczej na zniecierpliwienie i opryskliwość.
Jelsa - kolejna perełka
jak wyżej
...
Wpadamy jeszcze na internet sprawdzić prognozę pogody i... szok, potwierdza się dokładnie wcześniejsza /wtorkowa/ czarna wizja tylko, że na dłuższą już metę. W sobotę wieczorem ma być burza, a w niedzielę deszczowo i raptowny zjazd temperatury o kilkanaście stopni. Jeszcze nie dowierzam... .
Obejrzyj
droga Pitve - Jelsa
9. S.O.S.
W sobotę południowo-wschodni wiatr wypiętrza całkiem spore falki. Witek zaciera ręce, bo jest wspaniała okazja na zabawę z pontonem. Szymek stwierdza, że skoro to ostatni upalny dzień, to nie można marnować ani chwili słońca i wybiera smażalnię na skałkach. Ja oczywiście będę asekurował młodszego. Tym razem bez konkretnego celu płyniemy na wschód. Fala jest inna od tej pamiętnej "starigradzkiej" - wyższa, często przekracza metr ale jednocześnie wystarczająco długa, toteż wolno płynący ponton trochę mozolnie wspina się na grzbiet, by za chwilę gwałtownie runąć w dół schładzając załogę bryzgami wody. Zabawa przednia choć nasze żołądki nie są zachwycone taką huśtawką i dobrze, że śniadanko było raczej skromne.
Wybrzeże w tej części nie straszy skalnymi urwiskami, jest raczej niższe i łatwiej dostępne, a sporo maleńkich zatoczek zaprasza swoimi plażami. Zawracamy spory kawałek za Gromin Dolac wypływając jednocześnie nieco głębiej w morze. Teraz dla odmiany, płynąc z falą mamy okazję zabawić się w serferów. Lekkim skosem wskakujemy na grzbiet fali i trzymając ponton na pełnym gazie, zawieszeni na jej krawędzi mkniemy po kilkadziesiąt metrów czując "dopalacze". Jest bosko... przyspieszenie jakby naszej łupince przybyło kilkadziesiąt koni. Drogę, która przedtem zajęła nam ponad godzinę, teraz pokonujemy w 20 minut.
Przy obiedzie Szymek opowiada o swoim odkryciu - trafił na dostępną z lądu półkę skalną zawieszoną kilka metrów powyżej morza, a woda tam podobno głęboka i bezpieczna. Nowe wyzwanie dla chłopaków, a dla mnie spora porcja niepokoju. Po słabym i krótkim oporze zgadzam się sprawdzić co to jest. Płyniemy pontonem by obejrzeć to coś od strony morza. Wygląda groźnie - 4-ro, może 5-cio metrowa pionowa ścianka... ale sprawdzam wpław i potwierdza się, że pod wodą bezpiecznie - parę metrów w dół żadnych skał. Jest więc zgoda i tylko problem jak się tam wydrapać.
Na szczęście kilkadziesiąt metrów dalej brzeg obniża się i chłopaki klucząc między ostrymi na- i podwodnymi przeszkodami docierają tam wpław. Potem trochę wspinaczki (po drodze przepłaszają parkę nudystów) i już stoją na krawędzi. Mam skurczony do granic żołądek i trochę nadziei - może się wycofają... przynajmniej młodszy. Gdzie tam, po chwili wybijają się tam w górze, lecą, a potem wzbijając fontannę wody nikną na sekundy. Po kilku próbach syci emocji i zadowoleni z nakręconego filmiku wdrapują się na ponton, chwila na wymianę wrażeń i szybko zbieramy się do powrotu - bo oto pociemniało, zza gór od północy wyłoniły się nagle ciężkie chmury, a charakterystyczne pomruki zwiastują burzę.
Obejrzyj
skoki
Witek śpiesznie odpala silnik, Szymek rutynowo /jak to nawigator/ rozgląda się jeszcze dookoła i... "tam chyba ktoś daje znaki" - słyszymy. Rzeczywiście jakieś 200 m za rufą widzimy mężczyznę na desce z żaglem machającego energicznie rękami. Zmieniamy kurs o 180st. i po chwili rozumiemy już co się dzieje. Wiatr i fala zepchnęły go za blisko do skalistego półkoliście ukształtowanego wybrzeża. Nie ma już widocznie możliwości ucieczki z tej pułapki - wygląda na mocno zmęczonego.
Podpływamy. Z trudem wciągamy "rozbitka" i deskę na ponton ale z żaglem już nie dajemy rady - musi płynąć przed dziobem. Niestety próba płynięcie z takim "antysterem" pali na panewce - ponton nie słucha własnego steru, a spychani przez wiatr i fale niebezpiecznie zbliżamy się do skalnych grzebieni. Co robić? Trochę panikujemy, na szczęście Witek próbuje na wstecznym i to jest strzał w dziesiątkę. Teraz udaje się przyjąć właściwy kurs. Do "portu" mamy ledwie pół kilometra ale płyniemy bardzo wolno - rufą pod całkiem już sporą falę, co skutkuje, że do środka pakują się nam kolejne wiaderka wody.
Dren w tym układzie nie działa, a wody przybywa błyskawicznie. Wylewamy ją czym się da, idą w ruch maski, jakiś kubek, czapka... . Nasza zatoczka przybliża się w żółwim tempie, za to skłębione, czarne chmurzyska zdają się pędzić na złamanie karku. "Nasz rozbitek" dochodzi wreszcie do siebie - przedstawia się, jest Słoweńcem /z naszego zresztą kempingu/. Mówi, że krzyczał i machał do nas ze 20 min ale my zajęci skokami do wody nic nie słyszeliśmy. Gdy zobaczył, że uruchamiamy silnik i płyniemy w przeciwnym kierunku był bliski załamania i... wtedy "stał się cud" ponton nawrócił i skierował się w jego stronę.
Uff... wygrywamy z czasem, jest już nasza plaża. Wysadzamy gościa, błyskawicznie demontujemy ponton i z pierwszymi kroplami deszczu mamy już wszystkie jego części koło namiotu.