6. Starigradzki chrzest.
Rano w recepcji pobieramy wydruk 7-dniowej prognozy pogody dla Hvaru. Akurat dziś w środę ma się zachmurzyć i silniej powieje po południu, czwartek i piątek patelnia, sobota z lekkimi chmurkami, niedzielny wieczór z burzą i dalej załamanie pogody - deszczowo i chłodno. Widząc niepewne miny chłopaków zapewniam, że z tym załamaniem to z pewnością lipa... w Chorwacji to niemożliwe... a prognozowanie na kilka dni to wróżenie z fusów.
Uzupełniamy zapasy paliwa i wody na naszym "okręcie", i opuszczamy spokojne wody zatoki. Zaraz za cyplem dostajemy ostrzeżenie - zaczyna solidnie wiać a na północy gdzieś za wyspami Solta i Brać niebo ciemnieje. Chwila wahania ale załoga nawet nie chce słyszeć o powrocie - "Stalingrad" ma być zdobyty dziś i kropka. Oczywiście chodzi o Stari Grad ale po paru nieudolnych próbach odmiany /np. do Stariego Gradu, w Starim Gradzie.../ ktoś zaproponował solidny sowiecki zamiennik i tak już się przyjęło. Na razie falka skłania do figli. Sternik umiejętnie manewrując rumplem i manetką gazu łapie co niektórą falę "na buźkę" chlapiąc smażącego się na dziobie Szymka. Igraszki przerywają co jakiś czas okrzyki zachwytu - po prawej mamy piękne skaliste wybrzeże, a w wysokie, strome i zalesione zbocza wcinają się niczym fiordy wąskie zatoczki.
Wygląda to tajemniczo i niedostępnie, a jednak w wielu miejscach widzimy pojedyncze domki - czasem pozamykane na głucho, gdzie indziej ze śladami ludzkiej obecności. Jedną z zatoczek wybieramy dla siebie - kusi kamyczkową plażą, osuwiskiem skalnym tuż obok i ... ruinami domku /rybaczówki?/. Woda krystaliczna do przesady... Szymek widząc płyciznę tuż pod dnem pontonu /jak mu się wydaje/ szybko wysuwa nogę za burtę by wyskoczyć i podholować a tu... głębia, a że druga noga została w środku, traci równowagę i zsuwa się za burtę. Palce próbują jeszcze uchwycić się czegoś, szukają rozpaczliwie jakiegoś punktu zaczepienia na śliskiej burcie - ale daremnie... niczym w zwolnionym tempie nasz nawigator z bardzo zdziwioną miną ląduje z głową pod wodą. Zamiast pomóc - skręcamy się ze śmiechu, co oczywiście doprowadza poszkodowanego do stanu "lekkiego poirytowania".
Podciągamy ponton i za chwilę wszyscy baraszkujemy w wodzie. Kąpiel i nurkowanie dostarcza nam wiele atrakcji - pod skalną ścianą osuwisko utworzyło wnęki i szczeliny, są masy kolorowych rybek, a nawet piękne rozgwiazdy. Później penetrujemy brzeg. Chłopcy wyszukują na plaży sporych rozmiarów muszle, a ja rozglądam się za jakąś dróżką w głąb lądu. Znajduję tylko jedną pnącą się w górę wąską ścieżkę, miejscami niemal całkiem zarośniętą ciernistymi krzewami. Jesteśmy praktycznie odcięci od reszty lądu - z dwóch stron strome, zalesione zbocza, z trzeciej niewielka półka - ze dwa metry powyżej plaży i dalej osuwisko skalne kończące się w morzu.
przystanek: zatoka
z balkonu
j.w.
pokój do wynajęcia od zaraz
Czas na dalszą podróż, ale wcześniej demontujemy daszek - przy większej fali uginający się dziób pontonu poluzowywał jego naciągi i nad głowami zaczął łopotać nam "żagiel". Wpływamy na wielką zatokę Starigradzką, a że falka lekko popycha - szybko osiągamy cel naszego rejsu. Cumujemy przy nabrzeżu. Znajduję dla siebie ocienioną ławeczkę, a resztę załogi wysyłam na rekonesans po miasteczku i obiadek. Po drugiej stronie za pasem wody pięknie prezentuje się Stari Grad. Kamieniczki stoją tuż nad wodą, wydaje się, że niemal na jej poziomie. Większość miasta ścieśniła się na płaskim terenie u nasady zatoki, a okoliczne zielone wzgórza stanowią jakby tło jakiejś wielkiej teatralnej scenerii.
Stari Grad
jakby na wodzie postawione
W ten sielski widoczek wtrąca się wkrótce imponująca sylwetka katamarana pod austriacką banderą. Zakotwiczył przy boi jakieś 20 metrów przed moją ławeczką. Podziwiam piękną linię jachtu, przymierzam się do fotki, a tu z kabiny wysypało się na pokład 10-ciu hałaśliwie szwargoczących facetów i ku mojemu zniesmaczeniu rozebrawszy się do rosołu zaczęli pluskać do wody i z powrotem /a nie mogła to być żeńska załoga?/. Siadam bokiem - wkurzony, gdyż innej ławeczki nie ma, a przechodzący obok co jakiś czas spacerowicze mogą mnie wziąć za podglądacza, który znalazł sobie punkt obserwacyjny.
Wreszcie po kwadransie Austriacy /już ubrani/ przepływają pontonem do nabrzeża i znikają mi z oczu. Moi chłopcy wracają syci po obiadku dzierżąc jeszcze pod pachą pudełko z połówką wielkiej pizzy. Teraz zmieniamy się rolami. Kręcę się trochę po ciasnych uliczkach, zaglądam do kościółka, ale jakiś niepokój gna mnie z powrotem. Przyczyną jest pogoda - słońce piecze co prawda jeszcze niesamowicie, ale wzmaga się wiatr, a błękit nieba ustępuje ciemnoszarym, szeroką ławą idącym chmurom.
Odwrót - wypływamy na wielką Zatokę Starigradzką i z miejsca dostajemy falą w nos. Początkowo łapiemy na "buzię" tylko co niektórą, później już każda robi nam prysznic. Po paru minutach jesteśmy kompletnie mokrzy, a wody w pontonie przybywa... część bagażu już pływa. Przypominam sobie o zatyczce drenu - otwieram i... ulga. Większość wody wypływa przez otwór i tylko sternik musi dalej moczyć stopy. Witkowi nie jest łatwo utrzymać w rękach rumpel, ale nie chce zmiany. Trzeba przyznać, że znakomicie wywiązuje się ze swego zadania - manewrując gazem i sterem zmniejsza do minimum siłę uderzeń fal choć i tak maltretowany przód pontonu co chwila odkształca się do środka, a podłoga w tej części jakoś przestaje być sztywna wydając jeszcze niepokojące dźwięki.
Wkładamy kamizelki ratunkowe - chronią także przed wychłodzeniem, bo zimny wiatr i przemoczona odzież daje się nam już we znaki. Dodatkowo słona woda zalewając twarze wciska się w oczy tak, że nie sposób patrzeć. Wpadamy na pomysł, by wykorzystać maski do pływania pod wodą - wyglądamy komicznie, ale tu nikt nas nie obserwuje. Zatoka opustoszała. Nie brakuje humorystycznych sytuacji - oto Witek dojrzał taplające się na podłodze pudełko z pizzą i nie darował. Nie puszczając jedną ręką steru, drugą rozerwał mokry kartonik i bez pośpiechu, spokojnie wciął spory, doprawiony morską wodą kawałek. Dusimy się ze śmiechu, ale i pełni jesteśmy podziwu jak można tak sprawnie poradzić sobie ze sterem, pizzą i wodą zalewającą twarz na rozbujanym pontonie.
Generalnie nie jest jednak zbyt ciekawie, posuwamy się wolno mimo pełnej mocy silnika, a ciśnie się pytanie - co będzie jeśli ON zawiedzie? Brzeg blisko, ale czy na wiosłach damy radę wpłynąć do jakiejś zatoczki, ominąć skały? Jeśli tak to czy będzie tam droga, czy choćby ścieżka - bo strome zbocza wydają się być trudno dostępne? "Odpycham" szare myśli pocieszając się, że sprzęt nowiutki i dobrej firmy, chłopaki "w razie czego" pływają znakomicie, a telefon dobrze zabezpieczony w nieprzemakalnym etui pozwoli nam uniknąć losu Robinsona C. Nastroje załogi falują jak dzisiejsze morze - jest sporo humoru, ale gdy kilka czap wody przykrywa jedna za drugą nasz okręcik, twarze poważnieją. Niektóre uderzenia są tak silne, że strugi przelatują nade mną i Szymkiem /półleżąc dociążamy dziób/ i lądują za rufą a częściowo na... sterniku. Dobija mnie jeszcze pytanko jednego z chłopaków - "Jak sądzisz, co by Mama powiedziała gdyby nas zobaczyła w tej sytuacji?" Odpowiedzi nie było.
Po pół godzinie jesteśmy już oswojeni z sytuacją, po godzinie mamy dość. Mija półtorej godziny od wyjścia z portu w Starim Gradzie, przepłynęliśmy jakieś 7 km i teraz gdy zbliżamy się do wyjścia z zatoki dręczy nas obawa - jaka fala przywita nas na pełnym morzu? Jeszcze chwila i mamy odpowiedź... jest dobrze... fala co prawda dalej wysoka, ale i długa, wiatr silny ale nie ścina jej grzbietów... jakby ktoś zakręcił prysznic. Teraz mamy ją z boku więc pozwala na lepsze tempo sympatycznie bujając przy okazji. Jeszcze godzina i bez problemu cumujemy w "naszym porcie". Jest o czym rozmawiać wieczorkiem przy kolacji, herbatce i piwku. Trochę żałujemy, że nie mamy zdjęć z powrotu - aparat przeleżał drogę w wodoszczelnym futerale. Już w namiocie gdy położyliśmy się do spania wszyscy mamy podobne odczucia - nasze materace unoszą się i opadają.
dobranoc Vira