Witam wszystkich,
Czytam Wasze relacje z Cro i nabrałam chęci podzielić się z Wami swoją zeszłoroczną przygodą z Chorwacją. Było to moje prawdziwie pierwsze spotkanie z Chorwacją, choć już kiedyś jechałam Jadrańską magistralą, zaraz przed Wojną.
No to próbuję:
Po kilkuletnich sporach z moją brzydszą połową ("Bałtyk jest najwspanialszy, wakacje tylko nad polskim morzem"). której obrzydła temperatura wody w morzu +7, a powietrza +15 w środku lata, zdecydowaliśmy ruszyć na podbój Chorwacji.
Nasz wybór padł na Dalmację, ponieważ ja stwierdziłam, że mogę jechać w każde miejsce w Chorwacji pod warunkiem, że będzie blisko do PN rzeki Krka.
Z pomocą znajomych, którzy byli przed nami, wybraliśmy kwaterę w Vodicach - kwatera sprawdzona (my z dziećmi, a ja nerwowo bym nie wytrzymała jadąc w ciemno), no i do PN Krka rzut beretem.
Z racji przedszkolnego wieku latorośli wybraliśmy wrzesień.
Uczestnicy wyprawy:
Tomaszek - mąż,
me,
Latorośle w liczbie 2 (4 i 6 lat)
Papa Smerf - dziadek latorośli
wóz - "niemiecki polonez" opel astra, z zamontowaną "marzenką" (tak Latorośle ochrzciły GPS)
Dzień I:
Z Warszawy wyjechaliśmy o 5.30 i o 10 dojechaliśmy do Bielska-Białej. tam godzinna przerwa na jeszcze jednego członka naszej wyprawy. Po zapakowaniu wszystkich do samochodu ruszyliśmy na Cieszyn, a potem na Żylinę. Droga przez Słowację mile mnie zaskoczyła - pewnie dlatego, że jako "nowa i szybka" zapłaciłam podwójnie za tę przyjemność (słowacką winietę zniszczyłam, zanim nakleiłam i musiałam kupić nową).
Potem Austria, kierunek Graz, gdzie mieliśmy nocleg w OEKOTEL.
Dzień II:
W planach było zwiedzanie Grazu, ale na planach się skończyło, bo wszyscy chcieli nad mooooooorze!!!!!!!!!
No to ruszyliśmy przez słynny objazd w Słowenii, choć "marzenka" z uporem maniaka kierowała nas na autostradę. W Słowenii wszystkich zachwyciły słupy pod trakcję elektryczną, którymi były pozbawione gałęzi w miarę proste proste drzewa (da się bez betonu?).
Po przekroczeniu granicy Schengen (dlaczego nikt nie przybił nam pieczątek? ) wylądowaliśmy wreszcie w Chorwacji.
Droga do Vodic minęła szybko: zero korków, zero tirów, wszyscy (z wyjątkiem jakiegoś gostka z rejestracją GDA...) jadą 130km/h - po prostu żyć nie umierać
Do Vodic dojechaliśmy koło 16-tej. Apartament milusi, gospodarze również, a na stole własnej roboty winko białe i czerwone, a dla Latorośli woda.
Wypakowaliśmy jako tako bagaże z opla i "biegiem" nad Adriatyk. Po drodze zaliczona lodziarnia na ryneczku - lody tanie, gałki duże, ale smak - beznadziejny. Za to pizza - duża, niedroga i smaczna. Latorośle i Tomaszek zamoczyli nogi, bo słoneczko już zaszło, ale obiecali, że rano skoro świt ruszą na plażę.
Dzień II:
Spędzony na plaży (przeze mnie) i w wodzie (przez resztę towarzystwa).
Zaopatrzeni w karimaty, buty do wody i akcesoria do pływania i opalania ruszyliśmy na podbój morskich głębin i płycizn. W planach cały dzień, w rzeczywistości pół dnia - słoneczko jednak trochę za mocne jak na pierwszy dzień.
Obiadek w uroczej knajpce na ryneczku, gdzie gości obsługiwało dwóch kelnerów przypominających Don Kichote i Sancho Pansę. Latorośle zażyczyły sobie pomidorówkę, którą dostały w emaliowanym, obitym garnku - były zachwycone. Ja oczywiście kalmary, a mężczyźni mięcho (oni tych świństw jeść nie będą). I do tego dla dorosłych Velka Laśka (mniam).
Wieczorem lody, już gdzie indziej (PYCHA) i spacerek po nadbrzeżu.
Dzień III:
Dzień wcześniej słoneczko dało do wiwatu, w związku z tym postanowiliśmy się ruszyć w jedną z zaplanowanych wycieczek. Padło na Szybenik. Super miasteczko, z jednym małym "ale". Wjechało się do niego super, ale wyjechać był już problem. Ale to może kwestia kierowcy? - tzn.mnie
Na początek zaliczyliśmy twierdzę św. Michała - wejście 20kn, ale przy wejściu znajdują się opisy w języku polskim.
Widok z góry piękny, na zatokę i Szybenik oraz na cmentarz tuż pod twierdzą.
Potem katedra w Szybeniku, gdzie dla plażowiczów przygotowano pomarańczowe fartuchy do osłonięcia nagości (my byliśmy przygotowani). W środku trafiliśmy na hiszpańską wycieczkę, więc co nieco podsłuchaliśmy Latoroślom najbardziej podobał się wiadomość, że mają rękę św. Krzysztofa (a podobno go nie było????), a dorosłym całość.
Po wyjściu zaczął się maraton fotograficzny katedry, domów, murów, zaułków i oczywiście obowiązkowego zdjęcia z naszej-klasy (jakaś wydumana poza w wąskiej uliczce)
Spacerując uliczkami większymi i mniejszymi, zachwycaliśmy się detalami, a Latorośle szukały lodów, ale nigdzie im nie pasowało, bo było za mało smaków (jakieś 10 lub 12). W końcu trafiliśmy na najlepsze lody czekoladowe, zaraz po "wyjściu" ze starego miasta. W dodatku dzieci dostały po chorwackiej chorągiewce (niejadalnej).
powrót był koszmarny, jak w pętli czasu. Jakbym nie skręciła, zawsze lądowałam w tym samym miejscu.
W końcu, po wprowadzenie w życie powiedzenia "koniec języka za przewodnika" wyjechaliśmy na drogę do Vodic, w połowie której stoi dziwny pomnik - faceta z rękami podniesionymi do góry. Podobno to na pamiątkę jakiegoś bohatera z ostatniej wojny.
A propos wojny. W Vodicach i okolicach z plakatów uśmiechał się pan w wojskowym mundurze. Myśleliśmy, że to plakat wyborczy, a po powrocie okazało się, że z plakatów uśmiecha się jeden z panów sądzonych w Hadze za ostatnią wojnę.
Dzień IV:
Opuszczamy plaże i wyjeżdżamy (na 1 dzień) w góry. Przed nami PN Paklenica i jaskinia Manita Peć. To drugi obowiązkowy, po Krka, punkt naszych wakacji.
Przyjechaliśmy i od razu natknęliśmy się na .... niezadowolonych Polaków, jęczących że drogo Ciekawe, czy byli w TPN. Bilety zakupione, samochód pozostawiony na parkingu, zaczyna się górska podróż. W Paklenicy są wspaniałe ściany wspinaczkowe, na których (widzieliśmy) pełno małych i dużych wspinaczy. jest tam też były bunkier Tito, ale był zamknięty dla zwiedzający - trwały jakieś prace.
Mija wspinaczy, naszym celem jest jaskinia Manita Peć. Co prawda przeczytałam w przewodniku, że tam się idzie i idzie po górę, że hej, ale przewodnik napisał Angol, więc się nie zna. Zresztą droga po kilkuminutowej wędrówce pod górę po kamiennej ścieżce przechodzi w leśną alejkę. po prostu spacerek w leśnej głuszy. raczej nie głuszy, bo zewsząd słychać milion owadów - dźwięk cykad, ale co to to, to nie zobaczyliśmy. Wycieczka wspaniała, jak do tej pory, ale znów niezadowoleni Polacy (oni już wracają). Na nasze pytanie, czy daleko jeszcze do jaskini, pada odpowiedź: "20 minut do rozwidlenia, potem 40 minut pod górę, a potem trzeba jeszcze zapłacić wejściówkę". Ręce i wszystko opada, a człowiek nie ma zamiaru przyznawać się do RP.
My jednak idziemy dalej. Do rozwidlenia dochodzimy i rzeczywiście jest napisane, że 40 minut jeszcze drogi do Manita Peć. Niby niedaleko, ale jest 12.10, a o 13.00 jest ostatnie wejście do jaskini. Decydujemy się na wejście, bo przecież droga łagodna, w lesie. Zaczyna się wyścig z czasem, bo droga łagodna to była, a las zarz się skończył i zaczęły się górskie widoki, w dodatku z deszczowymi chmurami w tle.
Podziwiam Latorośle, bo całą drogę przebyły na własnych nogach, a było to prawie 550 m. w pionie. Papa Smerf stwierdził potem, że jakby wiedział, jak droga wygląda, to nie zgodziłby się na te wyprawę. A on wie, co mówi - jest goprowcem.
Koniec końcem doszliśmy tam w 37 minut (mnie 5 minut później wciągnęła młodsza Latorośl, bo wymiękłam) i zdążyliśmy. Opłacił się ten cały trud, pot i łzy i co tam jeszcze. Czekaliśmy do 13.15 na ostatnich chętnych, a potem wkroczyliśmy w zaczarowany świat. Bogactwo kształtów, jakie zobaczyliśmy, przyprawia o lekki zawrót głowy. Minusem było to, że oświetlenie było kiepawe, bo przeszkadza nietoperzom. A może po prostu baterie słoneczne więcej nie dawały energii??
W dodatku cuda natury nie odbijały światła, tylko je pochłaniały. Przewodnik miał lampę, która oświetlał co ciekawsze formy, ale jak ktoś się spóźnił z aparatem, to potem nie miał zdjęć
Jaskinia podobała się całej grupie.
Powrót tą samą drogą był dłuższy, bo nigdzie się nam nie spieszyło. Był czas na podziwianie widoków i utrwalanie ich na karcie.
W tym dniu mieliśmy zahaczyć o Zadar, ale towarzystwo padło od razu, jak wsiadło do samochodu, więc zakończenie dnia było jak zwykle, z jednym wyjątkiem. Kolację skonsumowaliśmy w innej knajpce w Vodicach, której właściciel na wejście pytał:"Deutch, Czek, Polak?", a po uzyskaniu odpowiedzi podawał menu we właściwym języku. Nam towarzystwo delektowało się schabowym z indyka, miesanom miesom i oczywiście kalmarami. A na dobranoc LODY.
Dzień V:
Plecy przestały boleć i można je było wystawić na słońce, poza tym "w końcu przyjechaliśmy nad morze", więc dzień upłynął na vodickiej plaży.
Ale wieczorem wybraliśmy się do Tribunj, 3 km od Vodic. Pieszo, bo ile można jeździć. Po drodze minęliśmy 3 bunkry z ostatniej wojny. Budowniczowie wiedzieli, co robią. Te 3 bunkry miały widok na wejście do zatoki. nikt im nie umknął (chyba).
I trafiliśmy na festyn, gdzie można było posmakować fig , chleba z oliwą i prażonych migdałów. Można było sobie zrobić zdjęcie z osłem (Dalmacja czyż nie?), posłuchać muzyki i pooglądać ludowe stroje. My zaliczyliśmy jeszcze spacer wokół miasta, który trwał jakieś 6 minut. Miasteczko jest położone na wysepce i połączone z lądem kamiennym mostem.
Droga powrotna odbywała się w całkowitych ciemnościach, przy świetle księżyca. niezapomniane przeżycia.
dzień VI:
plaża i spacerki uliczkami Vodic.
Dzień VII:
Nareszcie jedziemy do PN Krka. Wyprawa warta wszystkich pieniędzy.
Nie byłam w Plitwicach, znam je tylko ze zdjęć. Znam też opinie wielu, że to najpiękniejszy park w Chorwacji. Pewnie tam kiedyś zawitam, ale na chwilę obecną nie sądzę, żeby mnie tak zauroczyły, jak Krka.