Velebit Północny
Oceniam szanse powrotu przed zmrokiem. Według mapy mam do wierzchołka około dwóch kilometrów i 160m przewyższenia. Do tego trzeba dodać czas na podziwianie widoków, a więc - tam i z powrotem - powinienem się w godzinę i kwadrans wyrobić. Tak więc, gdy tylko deszcz przestaje bębnić o dach wozu, narzucam plecak na grzbiet i w drogę.
Szlak zbacza z drogi jezdnej całkiem blisko parkingu, a tam drogowskaz: Veliki Zaviżan - 50min. Jest to trochę więcej, niż wynika z obliczeń - zobaczymy, kto ma rację.
Ścieżka wiedzie skośnym trawersem przez las świerkowy, chwilami również bukowy. Przy małych polanach skręca w lewo i wznosi się teraz trochę bardziej stromo. Kosówka, która zastąpiła już tutaj las, pozostawia liczne mokre ślady na ubraniu. Burza, której odgłosy początkowo narastały, w końcu zdecydowała się powędrować w inne strony. Jeszcze parę metrów i osiągam wierzchołek. Spoglądam na zegarek - 25 minut od parkingu.
Pomimo lekko zamglonego powietrza, widoki roztaczają się piękne. W kierunku południowo-wschodnim - jak okiem sięgnąć - wystające spośród lasów, popękane wapienne skały. Gdzieś tam musi być widoczna również Gromovaca, na którą wybieram się następnego dnia. Ponad doliną na wschodzie wznosi się najwyższy w północnym Velebicie szczyt - Mali Rajinac - a po drugiej stronie różową poświatą odbija się w Adriatyku coraz niżej chylące się słońce.
Pora wracać. Nawet nie rozważam żadnej pętli, tylko schodzę, tak jak wszedłem. Rozglądam się po drodze za ścieżką na Balinovac, która - zgodnie z inną mapką - powinna tu gdzieś odbijać. Nie znajduję niczego takiego i wkrótce jestem przy wozie. Obok stoi samochód na tutejszych numerach, boczna szyba całkowicie otwarta, plecak na siedzeniu - nikogo w środku. Widocznie gwarancją bezpieczeństwa dla właściciela jest sąsiedztwo Polaka - uśmiecham się w myśli.
Z puszką piwa w ręku robię jeszcze krótkie spacery po okolicy, a kiedy przyrządzam kolację, zjawia się i właściciel, odblokowuje centralny zamek, wsiada i wtedy dopiero orientuje się, jakie zaufanie mimowolnie okazał. Machamy ręką na pożegnanie i zostaję sam na sam z górami. W potęgującym się chłodzie przygotowuję plecak na następny dzień i zapadam w sen, odczytując jeszcze sms z kraju, potwierdzający że to ma być już ostatni pogodny dzień w Chorwacji.
Wstaję jeszcze przed wschodem, ale ziąb sprawia, że grzebię się jak mucha w smole i gdy wyruszam kwadrans po szóstej, żegna mnie otulona delikatną mgiełką Balinovacka ponikva a ponad nią, oświetlony słońcem, szczyt Balinovaca. Pierwszy odcinek wiedzie drogą, a ja nie mogę się napatrzyć na pląsające światła i cienie pośród rzadko rozsianych choinek. Wrażenia potęguje mgiełka, po której smugach ślizgają się promienie słoneczne, docierające między gałązkami do oszronionych traw.
Droga jest miejscami przykryta śniegiem. Po około kilometrze odbija w prawo ścieżka, tzw. Premużićeva staza, dzieło miłośników Velebitu z lat trzydziestych ubiegłego wieku - wspaniale przygotowana trasa; widać, że wiele wysiłku włożono w jej poprowadzenie.
Prowadzi najpierw wśród choinek lekko w górę, pod wapienne ścianki i po minięciu krótkiego skalnego wąwozu , utrzymuje kierunek i nachylenie zagłębiając się w rzadki, liściasty las. O ile przedtem pokryta była w wielu miejscach śniegiem, to tutaj - jako że poprzez bezlistne gałęzie słońce prześwieca bez przeszkód - śniegu już ani śladu. Wkrótce zaczyna trawersować strome, wapienne ściany, gdzie żadne drzewa nie przesłaniają już widoków - najpierw na wschód od niej, a po przewinięciu się przez grzbiet, również i na zachód. Mijam kilka imponujących lejów krasowych, przypominających bardziej zapadliska, z uwagi na bardzo strome, chwilami pionowe ściany. Opadają nisko, a dno wielu z tych lejów zasłane jest pogruchotanymi, potężnymi głazami. Ścieżka powraca na wschodnie stoki i zagłębiam się w następny wąwozik, którego szerokość nie pozwoliłaby na minięcie się swobodne z kimś, idącym z przeciwka. Nie spotykam jednak nikogo - znów mam góry tylko dla siebie.
Z kolejnych zakrętów dobrze widać malowniczo wyznaczoną trasę ponad niezliczonymi, bezodpływowymi dolinami - naprawdę dużo pracy trzeba było wykonać, aby udostępnić turystycznie taki piękny teren. Dochodzę do miejsca, gdzie na kamieniu wymalowano na czerwono napis "Gromov..." - reszta ginie w śniegu. Znam wprawdzie brakujące trzy litery, ale interesuje mnie, czy za nimi umieszczona jest jakaś strzałka. Oględziny pobliskich drzew niczego nie wnoszą, a jeśli jakaś ścieżka odchodzi stąd w las, stromo się nade mną piętrzący, to i tak pod śniegiem jej nie widać. Pierwsze dwie litery dają się jakoś odgrzebać, dalej jest już twardo. Z patykiem w ręku dogrzebuję się i do ostatniej, a po chwili pokazuje się wreszcie strzałka, sugerująca że jeszcze kawałek prosto, zanim nastąpi odbicie w prawo. Idę więc powoli, przeczesując las wzrokiem. Jest! Wprawdzie słaby, ale jednak widoczny, szlak nade mną. Początkowo śnieg zalega grubą warstwą. Wyżej, gdzie las przechodzi w kosodrzewinę, jest go już znacznie mniej, a na skałkach, po których trzeba się na koniec przyjemnie wspiąć, nie ma go już w ogóle. Niestety, mokre podeszwy robią swoje i pomimo suchej skały, już pierwszy krok zakończony ślizgiem, podpowiada mi, że tarcie chwilowo nie obowiązuje.
Z wierzchołka roztacza się przepiękna panorama, pomimo unoszącej się delikatnej mgiełki. Czas na śniadanie z widokiem na góry, wzbogaconym teraz również o sąsiedztwo Adriatyku.
W drodze powrotnej do głównej ścieżki, skałki pokonuję grzecznie - twarzą do nich. Potem kosówka i po własnych śladach do trawersu, którym nadal lekko w górę i osiągam najwyższy jego punkt, oznaczony tabliczką z podaną wysokością: 1630m. Dalej lekko w dół, znów w górę, ponad kolejnymi lejami i podziwiając widoki, mijam na ostrym zakręcie odchodzące w lewo odgałęzienie, nawet go nie zauważając. Jeszcze jakieś dwieście metrów i przy przełęczy z piękną polaną docieram do Rossijevo Skloniste - dobrze utrzymanej, murowanej koliby. Tu niespodzianka - spotykam czterech Czechów, wędrujących od Baska Ostarije na północ. Rok wcześniej zrobili odcinek południowy i tym razem chcą skompletować całość. Załapuję się na gorącą herbatę, gdyż chłopcy jeszcze przy śniadaniu. Mają dobrą mapę terenu, ja im za to pokazuję mojego Rotherka - widzę w ich oczach zaskoczenie, że przewodniczek napisany jest po czesku.
Wyrażając nadzieję na ponowne spotkanie, rozstajemy się. Oni się jeszcze pakują a ja wracam do zakrętu i z niego stromo w dół, gdzie ścieżka od razu ginie pod śniegiem. Jedyny znak, jaki dało się dostrzec, to ten na rozstajach, opisany jako trasa do "Lom. D. Kozjak". Tu i ówdzie mój kierunek przecinają jakieś stare ślady, zapewne zwierzyny, a nie ludzi. Osiągam dno wypełnionego śniegiem kociołka, podchodzę na drugi jego brzeg i trochę kluczę tu i tam, szukając chociaż jednego znaku. Nic z tego. Decyduję się więc ruszyć w prawo, najpierw jeszcze mało wyraźnym grzbietem, który wyżej zwęża się i staje dęba. Wybór okazał się właściwy, gdyż wprawdzie z rzadka, ale jednak pojawiają się stare znaki. Zakładam, że prowadzą na Vratarski kuk. Śniegu tutaj za wiele nie ma - zbyt stromo - ale pomimo to, ścieżki żadnej nie widać. Zaczynam się wspinać po skałkach, pokonuję drobne ścianki, a raz za czas dostrzegany szlak upewnia mnie co do słuszności kierunku.
Teren nie należy do łatwych. Czasami widząc, co mam przed sobą, stwierdzam, iż w zasadzie niemożliwym byłoby poprowadzenie tędy szlaku i próbuję obchodzić takie miejsce. Po nieudanych próbach w różne strony, wracam do mojego niemożliwego przejścia i ostrożnie je forsuję. Oglądając się za siebie, widzę znów czerwone kółeczko. Więc jednak! Gałęzie, czepiające się plecaka i kijków, nie ułatwiają wspinaczki. Czerwone kółeczka teraz częściej, tyle że mocno nadgryzione zębem czasu. W końcu grzbiecik (miejscami bardziej grań) łagodnieje i po głazach porośniętych kosówką osiągam wierzchołek. Zabawnie to wygląda - żadnej normalnej doliny pode mną, na każdą stronę tylko leje i leje, ograniczone takimi samymi, wąskimi grzbietami, z kulminującymi w nich wierzchołkami oraz łukami przełęczy.
Wracam tą samą trasą do zaśnieżonego kociołka, ostrożnie schodząc kolejnymi ściankami, starając się odgarniać w porę gałęzie. Udaje mi się to dosyć szybko i teraz obieram już kierunek na północ - w stronę parkingu. Las jest dosyć rzadki, a w miarę jak się obniżam, śnieg stopniowo zanika. Miejscami odnajduję fragmenty ścieżki, która odchyla mój kierunek bardziej w prawo. Schodzę na leśną przełęcz z tabliczkami informacyjnym, ale nazwy tam wymienione są mi zupełnie obce. Nic to - kierunek północny, a więc mój. Wkrótce ze ścieżki robi się dróżka, która doprowadza mnie do szerokiej drogi, bez wątpienia tej samej, przy której wyżej stoi moje auto. Ostatnie pięć kilometrów trasy nie jest specjalnie pasjonujące - skracam tylko jedną serpentynę, mijam jeszcze dwa leje krasowe i docieram do wozu. Piwko, posiłek i... pozdrowienie za pozdrowieniem, bo koło mnie przechodzi akurat grupa młodzieży, tak na oko - jakieś sześćdziesiąt sztuk.
Zastanawiam się, co zrobić z resztą czasu. Zostało go trochę, ale na jakąś dłuższą wycieczkę to już za późno. Ale przecież w zasięgu ręki mam całkiem ładną górę - Balinovac. Jego wystający ponad las skalisty wierzchołek uśmiecha się wyraźnie do mnie. Czemu by nie?
Tym razem nie zabieram nawet plecaka - myślę, że w godzinę się wyrobię. Wyruszam ścieżką do lewego obramowania krasowego leja z urządzonym tam ogrodem botanicznym, obchodzę ponad jego dnem, by odbić później ścieżką stromo w górę do grzbietu i nim na wierzchołek z krótkim odcinkiem łatwej wspinaczki. Widok z góry bardzo ładny, zbliżony do panoramy z Wielkiego Zaviżana, może tylko Adriatyk jest mocniej zaakcentowany.
Jako powrót obieram inną trasę - najpierw na północ, gdzie do zejścia po skalnym rumowisku pomoc obu rąk jest często potrzebna, a po dotarciu do sympatycznej polany, już trawiastą ścieżką podchodzę szybko na przełęcz, z której widać ponownie parking. Obniżam się w kierunku leja, po czym skręcam w lewo do wozu.
Pogoda wciąż piękna, chociaż gromadzące się chmury nie wróżą dobrze. Spoglądam na zegarek - jeszcze nie ma piętnastej. A może zdążyłbym dziś chociaż rzucić okiem na coś jeszcze?.. Może tylko zahaczyć w drodze do domu? Dobry pomysł! Niech to będzie tylko krótki rekonesans, ale może uda mi się dotknąć Białych Ścian. Najpierw jednak - muszę wydostać się z Velebitu i dorwać najbliższą stację benzynową.
Więcej fotek z opisanych tras pod adresem:
http://wfs.cba.pl/Velebi08/Velebi08.html
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.freehost.pl
http://wfs.cba.pl