Jacek S napisał(a):Sprawdzam...
Full w karecie! Znaczy... tłok w tramwaju.
Wiele lat temu, kiedy jeszcze w Hiszpanii płaciło sie pesetami, a w Portugalii - escudo, podczas drugiego objazdu tych krajów, zorientowałem się w ostatniej chwili, że muszę zmodyfikować plan.
Zamierzaliśmy właśnie wjechać do Portugalii, nie mając ichniej waluty, a było sobotnie popołudnie. Co robić? Cóż, złapałem atlas samochodowy, próbując w nim znaleźć propozycję wycieczki górskiej. Byliśmy w okolicach Zamorry nad Duero (Douro) i zdecydowałem się na wąską nitkę drogi prowadzącej na przełęcz w pobliżu szczytu lekko tylko przekraczającego 2000m n.p.m. Wjadę, nie wjadę - okaże się. Spróbować warto.
Wjazd okazał się bezpropblemowy - szosa wygodna, asfaltowa. Zostawiamy wóz na szerokiej przełęczy i ruszamy grzbietem na wschód w pasmo Sierra Cabrera Baja. Okolica ładna, chociaż urozmaicenie umiarkowane. Idziemy stosunkowo łagodnie wznoszącym się grzbietem i widzimy już szczyt, gdy dostrzegamy na lewo od nas grupkę zdążającą w tym samym kierunku. Na wierzchołku jesteśmy pierwsi i otwieramy przymocowaną do słupka puszkę - pewnie jest w środku kajecik, do którego się wpiszemy. Ale - zaskoczenie. Wewnątrz tylko kilka wizytówek i zwykłych kartek z nazwiskami i adresami.
W tym momencie dochodzi do nas ta grupka. Pani pyta:
- Wzięliście już sobie którąś kartkę?
- Yyy... jak to wzięliśmy?
- No tak! A swoją już wrzuciliście?
Nasze miny, zresztą mój mizerny hiszpański, tłumaczą wszystko. Pani objaśnia, widząc ze nie znamy tego zwyczaju. Otóż, każdy zostawia tu swoje namiary, wyciągając jednocześnie losowo któryś z zostawionych wcześniej. I po co to wszystko? O właśnie! Wysyła się widokówkę na adres wyciągnięty z puszki. Oo! Z czymś takim do tej pory się nie spotkałem.
Chwilę rozmawiamy, po czym chcemy się pożegnać, gdyż musimy wrócić na przełęcz. Ale okazuje się, że życie pisze dla nas nowy scenariusz. Carmen - tak ma na imię nasza Hiszpanka - proponuje wspólną dalszą trasę. Oni są w cztery ekipy, dwa samochody zostawili na przełęczy, a dwa w dolinie, by zrobić pętlę. Namawia nas na pójście dalej grzbietem i zejście w dolinę, skąd zawiozą nas na przełęcz. Mnie dwa razy takiej propozycji powtarzać nie trzeba.
Wędrówka w ich towarzystwie mija w świetnej atmosferze. Po kilku godzinach jesteśmy na dole, upychamy sie wszyscy w ich dwa auta i wjeżdżamy na przełęcz. Bardzo im dziękujemy, ale... hola, hola! To nie koniec - mamy jechać za nimi. Właściwie - czemu nie?
Zjeżdżamy do pierwszej wioski i zachodzimy do knajpy. Tu kolejny nieznany mi zwyczaj. Zamawiają kilkanaście piw i duży dzban. Wszystkie piwa wlewają do dzbana i z niego dopiero rozlewa sie do szklanek - każdemu według potrzeb. Pełen komunizm.
Pragnienie ugaszone i towarzystwo się rozjeżdża. Żegnamy się, ale Carmen mówi, że my mamy jechać za ich wozem. Dobra!
W efekcie lądujemy w Parque Natural Sanabria, w ich daczy. Carmen i Miguel szybko przygotowują kolację, którą zjadamy z apetytem. Jeszcze chwila pogaduszek i oni wracają do Zamorry, w której mieszkają. A my?
- Wy tu zostańcie. macie tu wszytko, co potrzebne na śniadanie. Jak bedziecie rano wyjeżdżać, to zamknijcie chatę i klucz zostawcie w pierwszym domu we wsi. Odbierzemy go sobie w kolejny
fin de semana.
Trochę nas to krępuje - takie zaufanie do obcych ludzi. Ale wszelki opór daremny. Odjeżdżają, a my zostajemy nad jeziorem, na tarasie pięknie urządzonej daczy. Czy będzie nam się chciało stąd jutro odjeżdżać?...
Pozdrawiam,
Wojtek