Dziś krótki wrzut, podsumowujący kolejne 2 dni, w których działo się mało i zdjęć też wiele nie cykaliśmy (nacykaliśmy się na Biśevie
).
20/06
Budzi nas deszcz...znaczy nie ma pogody i ergo nie ma sensu jechać po zamówione auto z wypożyczalni. Wyłączam alarmopobudkę w telefonie, ale ze snu i tak wyrywa nas trąbienie klaksonu. „Idź, to ryby!” – organizuje małżowina. Naciągam szorty na piżamę i idę w ten deszcz, w te pluchę poranną. Na rogu przy śmietnikach staje biały van. „Riba?” – indaguję. „Ne, pane!” – oznajmia pieczywiarz. Biorę bułkę „wrocławską”, żeby nie było i z powrotem do wyra. Kwadrans później znowu klakson. „No, teraz to ryba!” – stwierdzam. Faktycznie, „my man” Josipa parkuje czerwonym trupem pod estejtem. W bagażniku (otwartym, także po to, żeby osłonić się przed deszczem) ma dwie plastikowe skrzynki: na górze lokardy (czyli morszczuki, znane w północnej Chorwacji jako oslici) po 40 Kn/kg, na dole małe srdele (30 Kn). Biorę 4 lokardy, największe jakie ma. 70 kun. Coś jeszcze? Hobotnicu? Przez chwilę, zaspany, rozkminiam czy chcę. Nie, jednak bez sensu, decyduję, patrząc na zamrożone cielsko ośmiornicy. I tak nie zrobimy tu porządnej peki, lepiej pójść do konoby.
Jedyne zdjęcie z pobytu w obydwu konobach Po dłuższym niż zwykle (pogoda ssie) porannym (w sumie to przedpołudniowym) rozruchu konstatujemy, że co prawda z plaży dziś nici, ale do Visu można się w sumie by ruszyć. A konkretnie do Kutu, do któregośmy jeszcze tej zimy, sorry, lata, a w sumie to wiosny, jeszcze nie zawitali. Parkujemy na górze, przy skręcie do policiji i schodzimy schodkami w stronę pamiętnej z pysznych lodów slaśticarni. Ta zamknięta (sjesta), wpadniemy tu po 17. Prawo-lewo i na drzewo; po 2 latach znów jesteśmy w centrum Kutu. Puby na placyku zostawiamy za sobą, potem jedną konobę, zachodzimy do końca rivy do ostatniej – Teżok. Wyrywamy z sennych objęć kelnerów, którzy wydają się być z deczka rozczarowani, że my tylko na drinki. Pijemy swoje i spadamy, tu trochę smutno, a poza tym małżonka w końcu nabrała ochoty na tą drugą konobę na kuckiej rivie, która mi wpadła w oko jeszcze przy okazji poprzedniej wizyty.
Orientacja w terenie Konoba Vatrica wita nas drewnianymi ławami, tak bardzo przypominającymi swojskie polskie wiejskie górsko-mazurskie knajpy. Klimat, jak na Vis, niezobowiązujący. Jest ok. Menu zwięzłe, wino w normalnej cenie (i ok w smaku), jemy dziś (po wczorajszych ekstrawagancjach) skromnie: dzieci palaćinki z ćokoloadom/makaron z sosem pomidorowym, Ania ribljąjuhę, a ja penne z sosem od jastoga. Nawet z kawałkiem homara, łał, zaliczam więc w ten sposób robala tanim (70 Kn) kosztem. Eee, smakuje jak kreweta, laski nie robi. Potem małe zakupy w kuckim studenacu, lody i do domu.
Jak się później okazało, był to nasz jedyny absolutnie nieplażowy dzień
21/06
Po późnym śniadaniu w końcu wszyscy trafiamy na Srebrną. Pierwszy raz z fajką, okularami. Wspinamy się na skałki, odwiedzamy groty między Srebrną a Bilim Bokiem, pływamy. Po jakichś dwóch godzinach (starczy tego dobrego) udajemy się (via studenac w Podstrażju) do domu, żeby przygotować obiad. Rozpalam ogień przy pomocy zebranych przy parkingu koło Srebrnej patyków, Ania doprawia lokardy i zakupione w sklepie krumpiry i tikvice.
Po smacznym (lokardy dzieciom smakowały bardziej niż wczorajsze steki z tuny!!! – kolejny przykład, że nie zawsze warto wywalać $$$, dzieci wiedzą lepiej...) obiedzie sjesta, a po 18 wyjazd na wieczór do Visu. Po drodze zatrzymuję się przy położonej z dala od ludzkich siedlisk, przy skręcie na Stonćicę, Konobie Kod Magića i rezerwuję stolik z hobą spod peki (porcja na 3 osoby) na jutro. Lokal i jego otoczenie (winnica) prezentuje się ładnie, już 2 lata temu przyciągnął moją uwagę. Właścicielka informuje mnie, że zaczynają urzędować od ok. 17:30, a więc pekę można zjeść najwcześniej koło 19:30, więc na tę nieludzką godzinę bukuję dinner.
Poniżej: Patio Baru/Konoby LolaW Visie parkujemy, tym razem tradycyjnie, przy muzeum i przechadzamy się środkowym Visem-Luką (ulica Biskupa Mihe Puśicia), potem lody w pekarnie w Luce – okazuje się, że (choć porcje mniejsze) smakują prawie tak samo dobrze jak te w Kucie – a następnie lądujemy w Konobie Lola przy ul. BMP. Tarasowy dziedziniec, ukryty przed wzrokiem przechodniów, robi na nas spore wrażenie, wydzielona część na drinki, reszta konsumpcyjna, to lokal z klasą. Tylko pijemy, zresztą chyba nie chcielibyśmy tu jeść – jest tu jak na nasz gust zbyt pretensjonalnie.
Małżonka nalegała, żebym znalazł w bagażniku miejsce dla statywu do aparatu. Przydał się cały jeden raz, do tego właśnie zdjęcia P.S. Zdjęcie jest zrobione tuż po przybiciu Petara Hektorovicia do viskiej luki