napisał(a) Blume » 09.07.2019 19:45
My mieliśmy przygodę z uszkodzonym samochodem w drodze do Chorwacji kilka dni temu. Samochód był oczywiście "gruntownie" sprawdzony przed wyjazdem. Wykupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie ale zdrowotne, na samochód nie, ponieważ nasze całoroczne jest dosyć "wypasione". W pierwszą stronę planowaliśmy jechać przez Węgry i tam zanocować. W Czechach na autostradzie w korku zaczynało śmierdzieć płynem z chłodnicy, gdy zaczynała się normalna autostradowa jazda zapach natychmiast znikał. Dojechaliśmy do pensjonatu na nocleg. Następnego dnia rano mąż zajrzał do samochodu (poprzedniego dnia tego nie zrobił, ponieważ było już ciemno) i okazało się, że z niego się leje. Pensjonat mieści się w 100% wsi. Na szczęście właściciel pensjonatu i ja świetnie mówimy po niemiecku (wszelkie niuanse spokojnie mogliśmy omówić). Pomógł nam w kontakcie z najbliższym mechanikiem. Udaliśmy się do niego z samochodem, obejrzał i powiedział, że pompa wodna. Reszty nie zrozumieliśmy, bo węgierskiego nie znamy. Za pomocą google tłumacz rozmawialiśmy dalej. Bardzo ładnie prosiliśmy, żeby nam ten samochód naprawił, ale nie chciał o tym słyszeć, bo ma dużo pracy. Wróciliśmy do pensjonatu. Właściciel obdzwonił wszystkie okoliczne warsztaty i wszędzie to samo: pompa wodna do kupienie od ręki, ale zrobią nam to najwcześniej za tydzień, bo mają dużo pracy. Chcieliśmy zapłacić więcej, ale nic to nie dało. Zderzyliśmy się ze ścianą. Nasze ubezpieczenie dawało nam możliwość holowania i przewóz osób do 800 km. Do celu zostało nam ok. 600 km, do domu ... ok. 800 km. Po długich rozważaniach, gdzie jechać, wybraliśmy jednak dom ze względu na 5 dzieci. Nie wiedzieliśmy też z jaką rzeczywistością zetkniemy się w Chorwacji. To był nasz drugi wypad do CRO. Baliśmy się podobnego problemu i ewentualnie wygórowanych kosztów naprawy zwłaszcza że to jeden z największych vanów. Przy ustalaniu szczegółów powrotu wyszedł na jaw kolejny "węgierski problem". W czasie rozmowy telefonicznej pani gdy się dowiedziała, że holowanie ma być z Węgier zaczęła przewidywać problemy. Oddzwoniła, gdy uzyskała wszystkie informacje i tak: normalnie przyjeżdża najbliższa laweta z samochodem zastępczym (w lawecie było dodatkowych 5 miejsc, a nas 7) i jedziemy, ale węgierskie lawety i samochody zastępcze nie mogą opuścić Węgier. Skontaktowali nas z najbliższą polską lawetą (z Żor) i pan nam powiedział, że będzie za ok. 4,5 godziny. Stwierdziliśmy, że nie chcemy po całym dniu szukania mechaników wyruszać na noc i umówiliśmy się na 8 rano. Pan przyjechał ok. 1 w nocy, przespał się w samochodzie na parkingu i ok. 7 rano był już w gotowości. Ja z 2 dzieci (5 i 12 lat) jechałam lawetą, mąż z resztą samochodem zastępczym. Kierowca lawety przed wyruszeniem wyzerował licznik, a gdy dojechaliśmy na miejsce robił zdjęcie licznika do rozliczenia z ubezpieczeniem, pokonaliśmy 791 km. Chociaż tyle szczęścia w nieszczęściu. Cały czas kontrolowaliśmy odległość i już pod koniec podróży wybieraliśmy najkrótszą trasę, żeby się zmieścić w limicie. Kosztowało nas to dodatkowo ponad godzinę jazdy. Kombinowaliśmy, ponieważ nie wiedzieliśmy, czy w przypadku przekroczenia limitu będziemy musieli dopłacić za nadwyżkę (to żaden problem,bo nadwyżka to kilka kilometrów) czy zapłacić za całość holowania i samochodu zastępczego, a to już gorzej. Kierowca lawety nie wiedział, jak to jest, powiedział, że to zależy od ubezpieczyciela, a my tego nie doprecyzowaliśmy, woleliśmy więc nie ryzykować. Do mechanika dotarliśmy ok. 22 w nocy, samochód był gotowy do dalszej jazdy następnego dnia ok. południa.
W czasie powrotu kierowca dowiedział się, że po odstawieniu nas na miejsce od razu jedzie na Węgry po kolejny samochód razem z pasażerami.