Ponieważ chodzi mi po głowie (na razie tylko po głowie) część 2, pomyślałam, że szkoda ukrywać te prawie dwa tysiące zdjęć i może tak dla urozmaicenia tematów europejskich opowiem o tym jak trzy pary dziadków/prawie dziadków pewnego razu wyruszyły na podbój Ameryki. Oczywiście bez biura, na własną rękę.
Relacja powinna zainteresować amatorów głazów i kamieni; takich odcieni brązów, rudości i czerwieni nie widziałam nigdzie więcej. Pogoda nie zawsze nas rozpieszczała, początek był pochmurny i deszczowy, ale mimo niskich temperatur było trochę słońca i fotki też się ożywiały. Zobaczyliśmy pewnie jakiś niewielki ułamek tego co ten kraj oferuje, ale i tak właśnie tę podróż uważamy za wycieczkę życia (dotychczasowego ma się rozumieć, mamy nadzieję jeszcze co nieco zobaczyć ).
Decyzja o wyjeździe zapadła pod koniec października 2010. Wysłaliśmy aplikacje wizowe i wezwani na 8 listopada pojechaliśmy do Krakowa odebrać obietnicę wizy. I to był najbardziej nieprzyjemny punkt całego przedsięwzięcia. Marznąc i moknąc na krawężniku w oczekiwaniu na wejście do konsulatu, przekonaliśmy się jaka jest wyjściowa pozycja Polaka startującego w tamtym kierunku. Wielkie mocarstwo nie ma pomieszczenia dla swoich petentów, dokumenty oddaje się na ulicy. Rzeczy, których nie wolno wnosić (np. telefon) trzeba sobie zostawić w depozycie w knajpie po sąsiedzku. Ale Pani Konsul była bardzo uprzejma, od razu powiedziała, że dokument dostajemy. A my wystarczająco zdeterminowani (parki narodowe czekały), więc nie udało się nas zniechęcić.