.
LubeniceByła sobie niejaka Ljubica, córka króla Osoru ( ), której przydarzyło się zakochać z wzajemnością w pewnym młodzieńcu ze wsi na jednej takiej wysokiej górce. Królowi nie bardzo spodobała się myśl, że ma mieć jakiegoś chłoporobotnika za zięcia, a że córka była uparta, to ją wygnał razem z chłopakiem do onej wsi. Nie wiadomo, czy Ljubica z przeprowadzki była zadowolona, bo do morza miała teraz trochę dalej, jakieś 378 metrów w pionie... No ale jak się powiedziało A... Na pociechę została jej nazwa wsi, odtąd zwanej Ljubenicami, co nienawykli do słowiańszczyzny Włosi uprościli do Lubenic. Jako że kolejnego ranka znów się zachmurzyło, trzeba było ruszyć gdzieś w drogę i padło na Lubenice, bo niedaleko i sławne. Znowu jakaś wieś, ale trudno...
Trochę sobie poczytałam o drodze do Lubenic, przejechałam kawałek ludzikiem na
googlach i doszłam do wniosku, że małżonek da radę.
Droga dość wąska, ale są miejsca do mijania, choć raczej płytkie. Ponieważ jechaliśmy rano, mijanek w tę stronę nie było zbyt wiele i daliśmy radę. Za to w drodze powrotnej...
Ale o tym później.
Parkujemy
przed wsią już na pierwszym parkingu, bo zapomniałam, że jest jeszcze drugi nieco dalej.
Pierwsza rzecz przyciągająca moją uwagę to:
Mam wprawdzie butelkę z wodą i nawet kubek, ale bez słomki,
no i zamiast takich buciorów zwykłe sandałki, więc
no way... Zwłaszcza w tradycyjnej długiej do kostek kiecce...
Lubenice to miejsce z wielowiekową tradycją. Choć obecnie mieszka tu ponoć tylko paręnaście osób, szczyci się pozostałościami średniowiecznych murów i bramy, kilkoma kościołami i kaplicami, muzeum hodowli owiec oraz muzycznymi wieczorami organizowanymi tu latem. Wieś to raptem dwie uliczki bez nazwy, a numery domów kończą się na 42.
Oczywiście od razu z parkingu lecimy strzelać sobie fotki z widokami i słynną plażą Sv. Ivan...
A dopiero potem zerkamy na samą wieś...
Zanim obejrzymy całe niewielkie Lubenice, chcemy zajrzeć do
muzeum.
Wejście darmowe. W środku pani dziergająca wełniane skarpetki w małym sklepiku informuje nas krótko o zbiorach muzeum i poleca obejrzeć wystawę samodzielnie. Mamy zresztą prawie eksperta, bo nasza kuzynka została zapoznana z tajnikami hodowli owiec jeszcze w dzieciństwie, gdy jej ojciec posiadał kilka.
Wystawa niewielka, ale warto zajrzeć by dowiedzieć się, jakie znaczenie miały owce dla mieszkańców, oraz obejrzeć przedmioty potrzebne przy ich hodowli.
To zdjęcie zachwyciło mojego małżonka - gdyby miał takie skarpety, mógłby chodzić w ulubionych sandałach nawet zimą.
Niedoczekanie...
Oglądamy zakamarki Lubenic...
Brama prowadząca na cmentarz z kaplicą oraz szlak do Pernatu:
Za wioską jest jeszcze punkt widokowy - szkoda, że jest pochmurnie i kolorki nie te...
Tamtędy nie zejdę:
Ludzi całkiem sporo tu dzisiaj, spotykamy nawet liczną grupę Polaków. Cóż, pogoda
nieplażowa...
Żegnamy Lubenice. Mój mąż uważa, że ich nazwa i tak pewnie pochodzi od arbuzów - ot, zupełny brak romantyzmu...
Syn za to stwierdził, że Beli podobało mu się bardziej...
A ja myślę, że warto obejrzeć obydwie wioski.
Powrót wąską drogą nie jest już komfortowy. Wielu turystów obudziło się dopiero teraz, wczesnym popołudniem, i wybrało właśnie do Lubenic. Musieliśmy minąć wiele aut, a w pewnej chwili powstał nawet normalny korek. Na wąskiej drodze widać było jakiś dźwig i lawetę. Wyglądało na to, że jakiś turysta chciał wycofać auto w bok w stromą szutrówkę, ale kąt nachylenia był taki, że zjeżdżając utkwił po prostu przednim zderzakiem w asfalcie w poprzek drogi...
Nie robię zdjęć ludzkim nieszczęściom, więc Wam tego nie pokażę, ale wyglądało bardzo nieprzyjemnie.
Ale Lubenice oczywiście warto zobaczyć.