PiątekNasz drugi dzień w Barcelonie rozpoczęliśmy wczesnym rankiem, pobudka 6:30. Poranna toaleta, śniadanie, po czym plecaki na plecy i w drogę. Wyszliśmy przed 8:00, na ulicach panowała jeszcze ciemność. Żwawym krokiem udaliśmy się w stronę dworca, na który dzień wcześniej przyjechaliśmy.
Tym sposobem, całkowicie odpuściliśmy zwiedzanie południowo-zachodniej części miasta, mam na myśli wzgórze Montjuïc. Mąż trochę żałował, że nie zobaczy obiektów olimpijskich, tym bardziej że tydzień przed wyjazdem oglądał w telewizji powtórkę z finału tej imprezy w koszykówce USA-Chorwacja. Dream Team, chyba każdy o nim słyszał
https://pl.wikipedia.org/wiki/Reprezent ... skich_1992.
Ale to była demokratyczna decyzja, nie wiedzieliśmy bowiem ile nam zajmie oglądanie innych miejsc które mieliśmy zaplanowane. A teren wydawał się spory i do tego pagórkowaty, my z tobołami, przez co mógł sporo sił odebrać już na początku dnia.
Fontanna Magica jak co roku w styczniu przechodzi remont, także ją jeszcze w domu wycięliśmy z planu. Choć akurat dla efektów świetlnych warta odwiedzenia po zmroku, a raczej nie mieli byśmy już sił na nią poprzedniego wieczora.
Również rano zadecydowaliśmy, iż nie i będziemy też szli na Plac Hiszpański. Po tym, ile razy zeszłego dnia przechodziliśmy przez skrzyżowania świetlne, za sprawą charakterystycznego dla tego miasta układu ulic, tworzących regularne kwartały o ściętych narożnikach (przede wszystkim dzielnica Eixample).
Mieliśmy już trochę dość wielkomiejskiego ruchu, gwaru, uznaliśmy iż duże rondo z zapewne ogromem krążących po nim aut, nie jest tym z czym mamy ochotę obcować z rana.
Będąc już w tej tematyce, muszę tu wyrazić pozytywną opinię o kierowcach w Hiszpanii i ich przestrzeganiu przepisów względem pieszych. Brak jakiegokolwiek wjeżdżania na żółtym, czy gwałtownego hamowania przed przejściem. Znamienne także jest to, że tubylcy nigdy nie czekają na zapalenie się zielonego światła, a ruszają zaraz po tym kiedy dla aut zapali się czerwone.
W ten sposób obcięliśmy sporo wstępnie zaplanowanych a przynajmniej zaznaczonych miejsc z naszej mapy. Jednocześnie kilometrów do pokonania także.
0
Idąc w kierunku dworca (pkt 2 na mapie) z miejsca noclegu (pkt 1), mijaliśmy nieznany pomnik, gdzie mąż próbował nam wmówić, iż jest to mały Messi ze swoją pierwszą nagrodą Złotej Piłki
Na dworcu pozostawiliśmy nasze plecaki w skrytce. Skrytki są większe i mniejsze w cenach 3,5€ i 5€, zamykane na klucz. Nam wystarczyła mniejsza i jeszcze została wolna przestrzeń.
Trochę się zastanawialiśmy, gdzie nasze najcenniejsze rzeczy i jednocześnie te, bez których powrót do domu byłby znacznie utrudniony, będą bezpieczniejsze. Uznaliśmy, iż lepiej je mieć przy sobie i pilnować, niż zastanawiać co się z nimi dzieje. Tak więc zabraliśmy dokumenty, karty, gotówkę, dwa z czterech telefonów i aparat fotograficzny.
Ruszyliśmy dalej delektować się Barceloną.... No mówiąc delektować mam na myśli to, że zaczęliśmy od spaceru na churros. Trzeba było, oczywiście sprawdzić czy są równie smaczne jak te w Walencji. Sprawdzone grubsze, cieńsze i jeszcze te z czekoladą..... Pycha. Budka z churros, to kierunek w przeciwną stronę do reszty miejsc naszej mapy.
https://www.google.com/maps/place/Churr ... d2.1849922. Po drodze nawet zastanawialiśmy się, czy jeszcze jacyś turyści byli by skłonni nadkładając kilometrów odejść od topowych atrakcji Barcelony, dla zwykłej budki z lokalnymi ciastkami. My tak, takie miejsca są na wymarciu, kto wie kiedy znikną z ulic i będzie równie ciężko znaleźć co langosze na Węgrzech.
Za to znaleźliśmy się dość blisko Torre Agbar, biurowca otwartego w 2005 roku. Ze względu na swój kształt posiada wiele potocznych nazw.... między innymi Paluch.
Po słodkim "obżarstwie" ruszyliśmy w dalsza drogę. Przeszliśmy jeszcze raz obok Arc de Triomf, cykając oczywiście kilka fotek.
Z tego co widzieliśmy, aleję przyległą do łuku wieczorem zapełnia młodzież, oraz wszelkiej maści lokalni artyści.
Udaliśmy się do Katedry św. Eulalii. Chcieliśmy zobaczyć ją w czwartek, ale niestety nie zdążyliśmy już, gdyż zamykana jest o 19.30. Nie wiem czym to tłumaczyć, ale zwiedzanie w godzinach 8:45-12:45 jest bezpłatne, w godzinach 13:00-17:00 koszt zwiedzania to 6€, i ponownie od 17:15-19:30 wejście darmo.
Katedra św. Eulalii jest przepiękna i zrobiła ogromne wrażenie. Jest najcenniejszym w Hiszpanii przykładem architektury gotyckiej.
Pojęciem katedry w Barcelonie bardzo często mylnie nazywana jest Sagrada Familia.
Poświęcona jest św. Eulalii, która była trzynastoletnią dziewicą, męczennicą, która zginęła w Barcelonie w czasie ostatnich prześladowań chrześcijan. Była ona torturowana, upokarzana. Historia głosi, że została ona publicznie obnażona, lecz nagle spadł śnieg, który oszczędził jej znieważenia. W wewnętrznym ogrodzie katedry znajduje się staw po którym pływa trzynaście gęsi symbolizujących wiek patronki.
Kolejny cel tego dnia to dzielnica El Raval i sławny kot. Po drodze oczywiście damskiej części zachciało się do toalety. Mijamy taką publiczną, samoczyszczącą stalową budkę, więc przystajemy i czekamy, gdyż jest zajęta. W międzyczasie podchodzi bezdomny, pyta czy mówimy po angielsku i ostrzega byśmy nie korzystali z tego wychodku, gdyż nie jest to miejsce dla rodzin z dziećmi. Miło z jego strony. W międzyczasie przybytek opuszcza inny bezdomny i rzeczywiście środek był bardzo daleki od jakiekolwiek higieny.
Dotarliśmy do kota. No solidne kocisko. Stało to zwierze w kilku miejscach w Barcelonie, ale chyba teraz na stałe zagości na El Raval na końcu Carrer de la Cadena. Ponoć w miejscu, w którym obecnie stoi, była jedna z trzech największych fontann w Barcelonie. Według znanego, nieżyjącego już katalońskiego etnologa, Joana Amadesa, fontanna ta “zaopatrywała w wodę znachorów, czarownice i ludzi żyjących ze złych mocy. Ludzie pobożni omijali to miejsce, a kiedy widzieli kobietę czerpiącą tam wodę, okrzykiwali ją wiedźmą. Według badacza, w jednym z domów blisko fontanny znajdowała się wtedy szkoła dla czarownic, gdzie wprowadzano w tajniki sztuki magii. Legenda głosi, że duchy czarownic, które krążą w tych okolicach do dzisiaj, wreszcie znalazły swojego kota-stróża.
Sama dzielnica El Raval to miejsce posiadające złą sławę historycznie, choć raczej obecnie też. Pewnie wieczorem więcej się tu „dzieje”, ale nam też trochę humor popsuła, mimo że byliśmy przed południem. Najpierw w jednej z uliczek napotkaliśmy dwie kobiety o papierowych twarzach, niewiele dalej narkomana w bramie grzejące kompot i na koniec grupę anglików nie wiadomo, czy już wypitych bądź jeszcze nie wytrzeźwiałych. Na szczęście nie agresywnych, a jedynie zastanawiających się w którym kierunku zacząć dziś "zwiedzanie". Po tych wrażeniach, chcieliśmy jak najszybciej opuścić dzielnicę.
La Rambla, bo tam się udaliśmy, to najpopularniejsza z ulic w Barcelonie. Tętni życiem, jest pełna straganów i budek ze wszystkim. Lecz my wpierw udaliśmy się barceloński rynek La Boqueria.
Jest to typowo komercyjne miejsce dla turystów, dla miejscowych tuż obok jest mały niezadaszony ryneczek z kilkunastoma stoiskami. Wszystko bardzo kolorowe i perfekcyjnie ułożone, wygląda świeżo i smacznie, cieszy oko i wyciąga z portfela. Mąż kilkukrotnie powtarzał, aby mi nikt nic z kieszeni nie wyciągnął. W zasadzie żadnych zakupów nie zrobiliśmy, gdyby nie to że wszelakie owoce, wędliny, tudzież inne co chcieliśmy spróbować, zjedliśmy już w Walencji, pewnie większa była by ochota.
Pierwszy raz np. jedliśmy owoc Chirimoya, polecany na jakimś blogu by tam spróbować
https://www.google.com/search?q=Chirimo ... 25&bih=699, rzadko spotykany w naszych sklepach
Wracając La Boqueria, ceny wiadomo jakie, trzy truskawki oblane czekoladą na patyku 3€. Trzy euro to niewiele, ale to też tylko 3 truskawki. Na przekąskę wzięliśmy jedynie owoce morza w cieście, które w połowie były warzywami różnej maści w cieście – tak się nabiera turystów.
Sam targ to zwykłe zadaszenie nad stoiskami, bez żadnych architektonicznych smaczków, mieliśmy trochę inne wyobrażenie, iż jest to budynek.
Na końcu hali schodami w dół jest toaleta, płatna 0,50 euro, przejście przez kołowrotek którego cały czas ktoś pilnuje.
Ruszyliśmy La Rambla w kierunku kolumny Krzysztofa Kolumba. Sama La Rambla pusta o tej porze, też nas nie porwała. Po obu stronach stoją budki, stragany ze wszystkim. Inaczej sobie ją wyobrażaliśmy, tzn. bez tylu bibelotów, szerszą i bez ruchu samochodowego po obu stronach, bardziej na układ ul. Piotrkowskiej w Łodzi.
Dotarliśmy do nabrzeża i kolumny Krzysztofa Kolumba.
Co wskazuje Kolumb na pomniku..... a nic. A już na pewno nie Amerykę. Jedynie wyjście z portu. Ale sam pomnik majestatycznie góruje nad portem i robi wrażenie. Jest to jedno z charakterystycznych miejsc miasta.
Już samo nabrzeże dało nam ukojenie. Mniejsze, a przeważnie większe jachty i łodzie, hiszpańskie słońce, sprawiło, że poczuliśmy się przyjemnie.
Minęliśmy po drodze surrealistyczną rzeźbę El Cap de Barcelona, powstałą na igrzyska olimpijskie.
Spacer po plaży był również bardzo miły, chociaż tu, w przeciwieństwie do Walencji na plaży było sporo ludzi, w tym handlarze oferujący kolorowe salamandry, drinki lub niezbędne w styczniu pareo....
Za drobną opłata można tu zrobić zdjęcie rzeźby z piasku. Przy promenadzie, biegnącej wzdłuż plaży w kawiarniach i restauracjach było gwarno.
Posiedzieliśmy sporo na plaży, choć początek był trochę nerwowy. Dostaliśmy bowiem informację, iż nie mogą nam pobrać opłaty za mieszkanie w Walencji, gdzie mieliśmy za dziesięć godzin nocować. Mąż na wypadek utraty kart, zmniejszył przed Barceloną limity do minimum. Przez to musieliśmy dobry kwadrans odkręcać sytuację, zwiększać limity i to dwukrotnie, bo oczywiście nie pamiętał jaka jest opłata i pierwsze podniesienie było za niskie. Dzwonić do obiektu i wyjaśniać problem.
Plaża spora, ale dużo mniejsza niż w Walencji, zapewne w sezonie ciężko parawan rozbić
, choć może być niepotrzebny, bo nawet w styczniu dziewczyna toples do morza wskoczyła.
W dalszej wędrówce po jakiś dwóch godzinach dostaliśmy wiadomość z informacją i kodem jak odebrać klucze. Byliśmy już pewni pozytywnego zakończenia.
Zgłodnieliśmy i postanowiliśmy wrócić do centrum, celem zjedzenie czegoś. Maż miał chęć spróbować hiszpańską kanapkę, znalazł więc wcześniej mocno chwalone miejsce.
https://pl.tripadvisor.com/Restaurant_R ... lonia.htmlWzięliśmy cztery różne, ciepłe, smaczne, ale żeby aż tak się rozpływać co w opiniach, no nie wiem. W zasadzie dobry tost za 25zł.
Następnie jak to radzą w przewodnikach, jeszcze raz udaliśmy się pokręcić po Barri Gòtic, już bez map i planów. Po prostu się zgubić. Trochę się nam to udało, a trochę mieliśmy jakieś wewnętrzne obawy wchodzić w najwęższe i opuszczone ulice. Jakaś trauma po El Raval została. Może przez to, może z innych powodów, ale nie poczuliśmy klimatu ani dostrzegliśmy uroku.
Weszliśmy do Bazyliki La Mercè
Barcelona, to też spora liczba remontów jak i nawiązań do znanego serialu.
Mijaliśmy też obwieszony budynek. Z początku myśleliśmy, iż ma to związek z zajmowaniem pustostanów w Hiszpanii. Ale już w domu udało się nawet znaleźć krótki artykuł o tej konkretnej kamienicy. Sprawa ma związek z nowym właścicielem i dużym podniesieniem czynszu o 23% dla lokatorki, gdzie przez kilkanaście lat był na stałym poziomie. Ta nie zaakceptował podwyżki i jak widać, na razie brak porozumienia.
https://sindicatdellogateres.org/leva-a ... ensquedem/Następnie kierowaliśmy się w stronę Parc de la Ciutadella. Niedaleko wejścia do parku, od strony zoo mieści się dworzec kolejowy Estación de Francia. Bardzo ładny budynek, mający ponad 150 lat, powstały głównie do połączeń z Francją. Ostatnia duża renowacja przeprowadzona została, jak wiele w mieście w 1992 roku. Obecnie obsługuje głównie pociągi regionalne. Z tego co się orientowaliśmy, kolej w Hiszpanii jest na wysokim poziomie, ale jednocześnie dość drogą formą przemieszczania.
Na dworcu znajdują się bezpłatne toalety, na wysokim poziomie.
Sam park, często opisywany jako oaza spokoju, relaksu i wytchnienia w środku miasta, a przy tym równocześnie największy. Nie uświadczymy tam gęstego drzewostanu, można natomiast przysiąść na ławeczce, co uczyniliśmy, czy rozłożyć się na trawie. Można popływać łódką, choć zbiornik nie jest duży. Punktem centralnym jest kaskada Font de la Cascada, podobno często przed nią odbywają się koncerty i wystawy. Przez środek biegnie główna alejka, na której prezentowali się i zarabiali grajki. Na końcu parku mieści się zoo, z mapy wygląda na niezbyt duży obszar, ale jak jest w środku nie wiemy.
Oczywiście w parku można kupić co nieco...
To już był ostatni punkt naszej wycieczki, mieliśmy wspaniałą pogodę, nie mieliśmy tłumów, ani jakiś niemiłych sytuacji których trochę się obawialiśmy. A mimo to, jak nie było zauroczenia Barceloną po przyjeździe, tak wyjeżdżając nic się nie zmieniło.
Wydaje się, iż drugiego dnia mogliśmy zobaczyć ciut więcej, bo kilka godzin przepuściliśmy przez palce. Nie mówię, że nie jest miło posiedzieć na plaży czy w parku, ale tak krótka eskapada obliguje odznaczanie punktów z planu jeden po drugim do ostatku sił
. Morze mogliśmy zahaczyć o wzgórze Montjuïc, bardziej poobcować tam z naturą, otwartą przestrzenią jak i widokami, bo do głębszego penetrowania centralnych dzielnic większej ochoty już nie mieliśmy. Ale to już tylko gdybanie, bo może padli byśmy jak kawki wędrując tam.
Na koniec gremialnie stwierdziliśmy, iż cieszymy się z wyboru Walencji jako miejsca docelowego i Barcelony jedynie z doskoku.
Z parku udaliśmy się do ulubionego sklepu Mercadona, zrobiliśmy zakupy na drogę powrotną, po czym odebraliśmy bagaże ze skrzynki dworcowej. Układ dworca w Barcelonie podobny do tego w Walencji.
Model autobusu powrotnego o tyle inny, iż po oby stronach dwa rzędy siedzeń, za to każdy w zagłówku miał swój telewizorek z wyborem filmów i muzyki. Wszystkie miejsca zajęte, przeciwnie niż do Barcelony, wtedy łącznie z nami jechało jedynie dziewięć osób. Przejazd czasowo nieco ponad cztery godziny, dojechaliśmy o 22:15.
Drugie mieszkanie w Walencji mieliśmy kilkaset metrów na wprost od dworca, tyle że musieliśmy przejść przez park Turia, więc wyszło nieco ponad kilometr. Podjęliśmy klucz ze skrytki na kod, bezstresowe rozwiązanie, że nie musimy stawić się na określoną godzinę i umawiać z właścicielem.
Reszta to wiadomo, późna kolacja, kąpiel i sen.