Jedziemy w "dzicz"
Droga od hotelu do przystanku dolmuszy to zaledwie 50m - po obfitym śniadaniu, zmęczeniu ukrywającym się w zakamarkach głowy, w pełnym słońcu i z perspektywą niechcianej wycieczki - owe 50m było jak droga krzyżowa.
Niewątpliwym plusem był fakt, iż był to pierwszy przystanek więc miejsca siedzące mieliśmy gwarantowane. Miejsca siedzące powiadam? Cóz z weszelkiej maści dolmuszy, naszą linię obsługiwały niestety leciwe klony jakiegoś Peugeota w tureckim wydaniu.
Dolmusze to swoisty element krajobrazu Turcji. W zależności od regionu, obsługiwanej trasy, zasobności portfela właściciela i jego przywiązania do stalowej puszki mogą to być albo obrazy nędzy i rozpaczy, które w kupie trzyma taśma klejąca, niezliczona ilość koralików, naklejek, lampek i innych wątpliwej jakości ozdób lub całkiem ładnie prezentujące się mikrobusy, z czystą tapicerką, fotelami lotniczymi, zasłonkami, ba czasami nawet z klimatyzacją.
Nam trafila się taka nisokamidelklass - jak powiedziałby jeden z bohaterów <Kochaj albo rzuć>. Małżonka, totalny laik w kwestii motoryzacji cieszyła się na widok tapicerowanych foteli lotniczych, a ja pod schludnie ułożonymi dywanami perskimi na podłodze z przerażeniem dostrzegałem prześwitujący asfalt - cóż każdy ma inne priorytety. Nasi towarzyrze nieco przycichli, widocznie nasyceni sukcesem jakim niewątpliwie było przygruchanie nas jako kompanów w podrozy do dzikiego Kuszadasy, Ich błogie miny mówiły jasno, że stan techniczny dolmusza interesuje tylko mnie i tylko ja jestem świadomy zbliżającej się katastrofy w ruchu lądowym.
Cena? Śmieszna - 2,5 lira od osoby (ca. 5zł) za 10km podróż w tempie TGV. Towarzysze przyklejeni do okien oglądali zmieniajacy się krajobraz, a ja pomiedzy falującym dywanem perskim odkrywałem co raz to inną fakturę przesuwającego się pod autem asfaltu, wiszący na drutach tłumik i jakąś ciecz kapiącą z częstotliwością wprostproporcjonalną do szybkości osiąganej przez busik. A prędkość była niczego sobie - mojaliśmy wszystko i wszystkich. Wesolutki Turek z obfitym atrybutem naszego najlepszego skoczka narciarskiego co chwila odwracał głowę w naszą stronę i zagajal: Okej?. Przeszkody pojawiające się przed maską podczas tych krótkich konwersacji zdawały się rozpływać w ostatnim momencie.
Jedna z tych kurtuazyjnych konwersacji polegająca na wymianie słów: <Okej> tylko z różną intonacją zaćżeła się jakieś 200m przed dużym rondem z najwyższym krawężnikiem jaki widziałem - śmierć w oczach. Turas pokonujący tę trasę N-razy dziennie na podstawie obserwacji
drogi przez tylną szybę podczas wymiany <Okej> z nami delikatnie zaczął hamować i manewrując pomiedzy rondem z ruchem tylko niewielem niejszym niż ten na <Charles de gaulle etoile> zjechał w boczne uliczki. Uffff...
Otoczył nas gwar azjatyckiej ulicy, zapach pitraszonych przekąsek, niesamowity koloryt wystaw...zamarłem na Jej pisk: <Kochanie, ale piękne torebki - pójdziemy na zakupy prawda?>. To po to nas wyciągaliście do Kuszadasy? Żeby kupić torebkę <Chanola> czy innego <Dolce&Gubbana>, których pełno na kazdym polskim bazarze? Uśmieszek Żony zwiastował katastrofę i ... tak tak wyczytałem to bez problemów - o zgrozo, chęć przyłączenia się do rande-vous po sklepach.
Na szczęście On - zanim zdążyłem popukać się w czoło - zareagował stanowczo: <Dziś zwiedzamy: mamy tu Karawanseraj i Wyspę Gołębi, a tam fajne wzgórze z Ataturkiem na szyczycie - widok musi być przedni>.
<No Wąski, ależ tymiś zaymponował w tey chwyli> - pomyślałem słowami Rewińskiego. Kobiałki położyły uszy po sobie, faceci triumfowali - ordnung muss sein. Na pocieszenie rzuciłem głośno: <Po Wyspie Gołębi pójdziemy na jakiś deser> i w myślach dodałem <i zimny Efes>. To co ja pomyślałem Żona wyrecytowała: <I pewnie zimne piwo>. No masz...oczywiście.
Ostatnie <Okej?> w wykonaniu szofera, ostatnie pożegnanie <Okej> wypowiedziane przez naszą 4kę i pochłonął nas nurt ruchu ulicznego. Dosłownie, bo przewodnik nie przewidywał mapy Kuszadasy, w miejscu gdzie zatrzymywały się i odjeżdżały wszystkie dolmusze też takowej nie było. Wyznaczanie azymutu w kierunku morza - bo skoro chcemy zwiedzić wyspę, to raczej powinniśmy kierować się nad morze -
było niemożliwe. Ale, ale - On wyznawał zasadę koniec języka za przewodnika, która jest poprawna, owszem ale niesprawdza się w przypadku pooowooolnneeegoooo i wyyyyraaaaźźźźneeeegoooo mówieeeeniiiaaaa do autochtona po polsku: <Gdzieeeee jeeeeesssttt moooooorzzeeee?>
Autochton był sędziwego wieku, ale jednocześnie niedostateczne stary ażeby pamiętać Sobieskiego pod Wiedniem i ew. polski jasyr, podczas którego nauczyłby się paru słów w naszym jezyku. Cóż, to że jest z Polonezkoy, też raczej nie wchodziło w grę. Uśmiechnął się tylko, wzruszył ramionami i poprowadził rower dalej.
Z odsieczą ruszyłem JA - znawca angielskiego, ba pamietający nieco niemieckiego, którego zamierzałem użyć w ostateczności. Drogą selekcji wybrałem młodego chłopaka, wiadomo: jest szansa że coś zatrybi. Pudło!, Po wyborze 2ch kolejnych, następne pudła. <Łot de fak?> - pomyślałem z rozpędu. Miejscowość nad morzem, tak? Turystyczna, tak? Nie jesteśmy na wschodzie Turcji, tak?
Za miedzą UE i Grecja, tak?. Potem nastąpiło chłodne opamietanie: <Ile razy widzałeś na ulicy w Warszawie turystę pytającego po angielsku o drogę, któremu nikt nie odpowiedział?>, <Ile razy byłeś świadkiem żenującej próby konwersacji Anglika/Niemca/itp. z pracownikiem Informacji Turystycznej?> Zacznij krytykę od własnych ziomków - położyłem uszy po sobie.
Zaczęliśmy schodzić ulicą w dół, zgodnie z powrzechnym prawem, że schodząc w dół dotrzemy do morza. Obrany kierunek był błędny - doprowadził nas do cmentarza, a kiedy dostrzegliśmy magistralę którą przyjechaliśmy do Kuszadasy wszystko stało się jasne. Na szczęście zgubić się w takim miejscu jest bardzo przyjemnie.
Dokonaliśmy zwrotu o 180* i dotarliśmy w końcu do nadmorskiej części Kuszadasy. Od W-py Gołębiej dzieliła nas jeszcze tylko zapora z niezliczonej ilości sklepów, jak się okazało zapora przy aktywnym udziale naszych partnerek, nie do przebycia.
Niewątpliwie towar zalegający w tureckich i tunezyjskich sukach, chorwackich i greckich bazarach jest w 90% tym samym towarem, który zalewa polski rynek szerokim strumieniem z ... Chin. Na wakacjach jednak w cudowny sposób z taniego chłamu, nikomu niepotrzebnej tandety o odpustowym charakterze zmienia się w dalekowschodnie specjały. Cóż - taka jest magia wakacji.
Zanim dotarliśmy do W-py Gołebiej z Jej i mojej Żony ust padła niezliczona ilość: <Ohów i achów>, 3 uniesienia związane ze znalezieniem torebki od projektanta <Takiej jeszcze nie mam> i tyleż samo załamań związanych ze stanowczą odpowiedzią <I nie będziesz miała> podyktowanych kosmiczną wręcz ceną.
Na szczęście miałem sojusznika, równie stanowczego i bezwzględnego wobec błagań małżonki, równie spragnionego i...co tu dużo ukrywać głodnego jak ja. Początkowa niechęć, zaczęła przeradzać się w szczerą sympatię, w końcu wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Koalicja przeciwko wspólnemu wrogowi jakim były zakupy została zawiązana, trzeba było jednak ją jakoś uczcić, oblać żeby nie uschła, objeść...w końcu
przełomowym chwilom w historii świata zawsze towarzyszyły rauty. My nie chcieliśmy nic wielkiego, ot mały, zimny Efez z jakąś mięsną - taaaak mięsną, facet musi jeść mięso - przekąską. I tu nadzialiśmy się na stanowczy opór wroga, okopanego silnie na pozycjach pomiędzy wioską <Leather>, a wzgórzem <Gold> i strumieniem <Exchange/Geld Wehsel>.
Nieuniknione było starcie na miarę walki: Ententy z Państwami Centralnymi, Aliantów z Osią, NATO z Układem Warszawskim, Rebeliantów z Siłami Imperium, Małysza z Hannawaldem, Donalda z Jarosławem, Gołoty z....dość. Rokowania nie były obiecujące, ale zawarliśmy zawieszenie bronii: One zostały na wcześniej upatrzonych pozycjach, my oddaliliśmy się na tyły. Kolejne negocjacje miały odbyć się o 16:00 czasu zULU
na neutralnym gruncie, przy Karawanseraj.
Wszystkiemu z politowaniem przyglądał się Ataturk.