Przejeżdżamy przez miasto, będące siedzibą najbardziej na wschód wysuniętego dystryktu prowincji Agri [aary], którego nazwa wiąże się ściśle z najwyższą górą Turcji - jedynym pięciotysięcznikiem - Agri. Po polsku - Ararat.
Gdy cztery lata wcześniej dojeżdżałem do Dogubayazit od północy, Ismail namawiał mnie gorąco na wycieczkę na szczyt:
- Przecież dla was, chrześcijan, ten szcżyt jest równie ważny, jak dla nas, muzułmanów.
- Ismail, dla mnie Ararat jest po prostu wulkanicznym stożkiem, więc wycieczka na niego byłaby raczej dosyć nudna, a na pewno wiązałaby się ze sporymi kosztami i stratą czasu.
Ismail jednak nie dawał za wygraną, więc poszliśmy do lokalnego biura, by wypytać o warunki takiej wyprawy.
Miałem pewną satysfakcję, gdy wychodząc stamtąd Ismail mi rzekł:
- 400 szwajcarskich franków na głowę to trochę zbyt wiele, jak na moje możliwości.
Wprawdzie już nie pamiętałem, ale sprawdziłem na taśmie wideo - pięknie było widać Ararat z okna hotelu w Dogubayazit, w którym spaliśmy.
Tym razem mijamy miasteczko i podjeżdżamy od razu te kilka kilometrów dalej na wschód.
Naszym podstawowym celem tutaj jest Ishak Pasa Sarayi [ishak pasza sarajy], górujący na skalnym wzniesieniu pałac.
Na lewo od rosnącego w oczach pałacu dostrzegamy już fragmenty murów, pamiętających czasów starożytnego Królestwa Urartu, a także meczet, wzniesiony znacznie później, bo już w czasach osmańskich.
Słońce z wolna chyli się ku zachodowi, gdy podjeżdżamy pod bramę wejściową. Wiem, że o tej porze pałac jest już zamknięty, ale tego miejsca sobie nie darujemy. Mamy więc czas aż do jutra - do otwarcia bramy, a na razie parkujemy wóz i podchodzimy pod łuk wieńczący główne wejście.
Zaglądamy przez szczeliny w bramie, ale zbyt wiele nie daje się zobaczyć.
Odchodzimy więc na bok, by spojrzeć na kompleks z ukosa.