Witajcie,
widzę że ktoś tu zagląda. Więc bedę się produkował dalej. Kolega
kowal38 już w Grecji, nie będziemy sobie robić konkurencji
Martwi mnie tylko wyczerpujące się powoli konto w sikufoto, może jeszcze na dwa dni starczy?. Bedę musiał wrócić do lektury wątku o wklejaniu zdjęć i poczytac o innych możliwościach.
Dzień 2 - niedziela. Azymut - Turcja, Edirne
W cenie pokoju w Starym Dębie skromniutkie na pierwszy rzut oka śniadanko: filiżanka herbaty, jajeczko sadzone, plaster pomidora, liść sałaty, kawalątek żółtego sera i .... ach, pajda białego, bałkańskiego, ostrawego sera-twarogu. To jest to co tygrysy lubią bardzo
. Do tego solidna buła. Pojedliśmy, termosy napełnione kawą i herbatą, więc jedziemy dalej. Najpierw do Niszu a potem na Sofię. Droga znana i obfotografowana więc opisy sobie darujemy. Jeszcze przed tunelami mijanka z powodu remontu drogi, na której czekamy ok. 10 minut.
A może jednak jakiś przerywnik. Za Niszem, wjazd w dolinę Niszawy:
W ogonku do granicy obok jacyś rodacy. Ciekawe gdzie jadą? Turcja? Bułgarskie wybrzeże M. Czarnego, a może tędy do Grecji?. Za granicą mijam stację Shella bo tam większość zjeżdża i podjeżdżam do następnej stacyjki. Wyciągam 5 euro po winietkę ale to mało, w tym roku kosztuje 6. Daję 10, resztę dostaję w euro.
Dojeżdżamy do Sofii. Ruch całkiem spory. Tiry i inne. Z rozpędu kierujemy się na Sofia - Transit,
A przecież pisaliście żeby przez miasto!
No niech to, już nie będziemy zawracać. Jakoś objechaliśmy. W jednym miejscu mało koła nie urwałem. Gdzie my jesteśmy? czy to na pewno Europa? Dzięki ci św. Krzysztofie żeś nas jakoś przeprowadził.
Acha, po zjeździe z ostatniego ślimaka na obwodnicy Sofii otwiera się przed nami piękny, szeroki wjazd na autostradę. Prawa noga sama opada na pedał gazu. Ale tu jeszcze przez chwilę należy powściągnąć jej zachcianki bo jest ograniczenie (60, 80?) i oczywiście patrol drogówki.
Za Sofią już dużo lepiej, przynajmniej do Plovdiv. Tam, za znakami zjechałem z autostrady na drogę przypominającą nasze drogi powiatowe. Mnogość patroli nie pozwała nadmiernie przyspieszać. Może i dobrze bo miejscami nawierzchnia jest taka że..., ech szkoda gadać.
Do przejścia w Kapitan Andreevo wg. różnych map i planerów powinien być jeszcze kawałek autostrady o wdzięcznej nazwie Maritsa. Ale nigdzie żadnych znaków na nią.
Czy coś przegapiłem? Przed samą granicą był kawałek asfaltu, który takową przypominał ale wjazdu nań broniła hałda ziemi.
Przed Svilengradem, za niedługo granica:
Przed granicą ostatnie tankowanie po samiuchny korek. Pompiarze sami wiedzą, że trzeba lać z meniskiem górnym. Jeden cedzi ostatnie kropelki a drugi uczynnie myje szybę. Wypadałoby się odwdzięczyć ale jak skoro na wjeździe wołałem, że będę chciał płacić kartą. Nic to, panowie zaokrąglili sobie rachunek w górę o jakieś drobne stotinki.
Dojeżdżamy do przejścia. Osobówek w stronę Turcji przede nami żadnych nie ma za to jeden pas zwykłej drogi zastawiony przez tiry. Jak tu jechać? Pod prąd? Przez chwilę stoję na końcu nieruchomej, nie wiadomo gdzie kończącej się kolejki. Na szczęście z tyłu dojeżdżają dwaj D-Turcy i suną pod prąd no to ja za nimi. Wąsko, nie nadążam, a z przodu ktoś jedzie. Na szczęście miedzy tirami przerwa, mijamy się. Dojeżdżamy do pierwszej budki, tu kolejka tirów kończy się. Ludzka zawartość budki macha ręką żeby jechać. Za kawałek dalej widać kolejkę osobowych. Stajemy na końcu, a po chwili wyjmujemy jakieś jedzonko bo porusza się ona ale nie za szybko. Po ok. 30 min wyjeżdżamy z Bułgarii zastanawiając się czy aby drogi powrotnej nie wybrać przez Grecję?
Dojeżdżamy do bramek tureckich (był ktoś z Was w tym wielgachnym budynku przed bramkami, co tam jest?).
Pierwsza budka. Pan bierze paszporty, przegląda, powoli i wyraźnie, in inglisz pyta po co jedziemy i tłumaczy, że potrzebujemy wykupić wizę, że po wizę należy się pofatygować do odpowiedniego okienka (nr 92, najbardziej po lewo) i żeby potem do niego wrócić z paszportami, i pokazuje żeby stanąć autem parę metrów dalej. Upewniam się czy nie mam wycofać bo za mną ktoś następny dojechał a przejazdy nie za szerokie, bez możliwości wskoczenia na wysepkę rozdzielającą (kocham cię Turcjo za wielgachne krawężniki i na ulicach, dzięki czemu po chodnikach da się chodzić, i na drogach pozamiejskich gdzie mam nadzieję hamujesz zapędy ścigantów). "No, no, podjechać do przodu i stanąć mówi mundurowy z budki".
Czynności nakazane wykonałem, podjeżdżamy do następnej budki. Tutaj po raz kolejny proszą o paszporty i dodatkowo o dowód rejestracyjny. Pada pytanie czy jadę własnym samochodem. Za tą budką kontrola celna. Wysiadam, otwieram bagażnik, w którym wszystkiego po trochu jak to u kempingowca. Machniecie ręką. Przed nami trzecia budka. Już nie pamiętam czy tam też coś sprawdzali. Za budką wisi kamera, może robią zdjęcie auta bo przy wyjeździe jest podobnie.
Za fotobudką już czeka na nas autochton z chlebem i sola, a właściwie to z naręczem obwarzanków z sezamem. Ale wołamy, że my z Krakowa i obwarzanki to my mamy na co dzień i żeby zatrzymał je dla innych. Później kupiliśmy sobie takiego precla, a warto było bo zupełnie inny niż nasz centusiowy i wcale nie gorszy.
Uf, granica pokonana teraz trzeba się rozglądnąć za noclegiem.
Do Edirny jeszcze kawałek, nie zajeżdżamy więc do motelu na przejściu. Pierwsze podejście robimy do hotelu przy początku obwodnicy miasta. Wołają 160 TL albo 83E. Dziękujemy, tym bardziej że do miasta jeszcze parę kilometrów a i dojazd od hotelu do niego niezbyt wygodny bo trzeba wracać kawałek w kierunku granicy. Jedziemy w stronę centrum, po drodze co rusz mijamy plansze z nazwami oteli, hoteli czy panzio, nie powinno być źle.
Wjazd do miasta, za mostkiem już stare centrum (tam gdzie minarety) bo reszta Edirny ta bardziej nowoczesna rozciaga się daleko na wschód:
Przejeżdżamy fajny kamienny most, wąski na jedno auto, wygląda niemłodo, czy na pewno dobrze jadę bo obok jest kolejny jakby bardziej współczesny. Wytrzymał, wjeżdżamy miedzy kamienice.
Po chwili jest hotel, po lewej stronie ale jakiś taki wymarły?. Trzeba sprawdzić. Ale gdzie stanąć? Najbliższa boczna uliczka w prawo jest jednokierunkowa wyjazdowa. Cofam więc, co chwilę ktoś na mnie trąbi, na chodnik nie wjadę bo terracanem nie jeżdżę, przy chodniku zakaz (teraz już wiem, że trzeba było stanąć przy chdniku, włączyć awaryjne i spokojnie wysiąść z auta. Ta ulica była na tyle szeroka, że ruchu bym nie wstrzymał).
Nic to, ruszam powoli do przodu bo wypatrzyłem następną boczną uliczkę z możliwością wjazdu, podjeżdżam może z 50 m, a tu z lewej wyskakuje na środek ulicy śniada postać w białym kitlu, woła coś, macha rękami i pokazuje żebym przejechał na drugą stronę ulicy i zatrzymał się przed jego domem.
Ki diabeł?
Patrzę na kamienicę - Star Panzio głosi napis (zdjecie jest gdzieś na kliszy). Św. Krzysztofie czuwasz nad nami?
- ja do gościa, że my pokój potrzebujemy
- yes, yes,
- dla 3 osób,
- yes, yes - seventy five lira
- mit dusch?
- yes, yes
- klima jest?
- jest, jest.
W tym czasie przyleciał drugi, normalnie ubrany i już macha żeby wjeżdżać w boczną uliczkę przy kamienicy. Kolejny w stroju kelnera też wyleciał na jezdnię i zatrzymuje przejeżdżające dolmusze. Go, go, wołają do nas. Okazało się, że facet w kitlu to kucharz z knajpki, która mieściła się na parterze domu, białe koszule to kelnerzy a ten normalny to syn właścicielki panzio. W uliczce ciasno, parę samochodów już stoi pod drzwiami ale chłopak pomaga zaparkować prowadzi do środka, coś tam konferuje z maman, bierze klucz i ciągnie po schodach do góry. Pokoik może nie taki jaki można zobaczyć w Internecie w edyrneńskich hotelach ale miejsc do spania tyle ile trzeba, klima jest i działa, ciepła woda w prysznicu jest, tv też - zaraz ląduje w szafie na ubrania bo stolik potrzebny, czysto, okno wychodzi na uliczkę gdzie stoi auto więc powinno być cicho. Zostajemy. Pytam czy okolica bezpieczna i czy można zostawić graty w aucie. "Yes, yes, wszystko będzie ok".
Ustalamy jeszcze płatność - do wyboru mam gotówkę 75 TL albo 35 euro albo karta. Płace kartą.
Teraz najważniejsze to prysznic i krótki odpoczynek. Mimo zmiany czasu jest dopiero 18, jeszcze jasno, idziemy więc w miasto.
Okazuje się ze do centrum jest rzut beretem czyli ok. 500 m. A tam jak to w centrum skupisko różnych banków - fajno będzie kasa. Z racji posiadania karty bankomatowej Maestro z Pekaosa najlepszy byłby bankomat banku YapiKredi bo też członek Unicredit. Wśród kilku innych jest i nasz Yapi. Wyciągamy ze ściany nasze pierwsze tureckie liry. Po powrocie okazało się, że taka lira ze ściany kosztowała średnio ok. 2.05 zł a lira przy płatności kredytową VISĄ ok. 2.13. Z innych bardziej nam znanych banków po przeciwnej stronie placu był pomarańczowy ING.
Dochodzimy do pierwszego większego skrzyżowania. Przed nami plac Tatyturka, za nim Stary Meczet (
Eski Camii), w głębi najsławniejszy meczet Edirny - meczet Selima (
Selimiye Camii), a jeszcze na lewo
Meczet z Trzema Balkonami. Tak więc wszystkie najważniejsze budowle są w zasięgu wzroku. Ciekawe czy uda się jeszcze gdzieś wejść.
Idziemy najpierw do Trzech Balkonów.
Otwarte. Wchodzimy na obszerny dziedziniec otoczony arkadami. W środku fontanna z przyjemnie chłodną wodą:
Przed wejściem do wnętrza świątyni grzecznie zdejmujemy sandałki. Można je wnieść do środka i zostawić na specjalnie do tego celu przygotowanych półkach. W środku praktycznie pusto. Podłoga wyłożona dywanami. Chodzimy po całym wnętrzu, cykamy fotki:
Zdobienia kopuł zachwycają:
Następnie Stary Meczet, też otwarty. Przed nim jeszcze bazar Semiza Alego Paszy. Powoli zaczyna się ściemniać ale bazar i reszta miasta tętnią a właściwie to buzują życiem. Kilka fotek Starego Meczetu:
Obok, trochę powyżej wznosi się dumnie Meczet Selima. Przewodniki piszą, że to największy osmański zespół meczetowy, a jego budowniczy architekt Sinan chciał tu stworzyć kopułę większą niż w słynnej Hagia Sophia. Rzeczywistość podobno jest troszkę inna bo kopuła jest ciut niższa.
Słynny budowniczy meczetów i jego dzieło:
Meczet jest jednak zamknięty. Nic to, przyjdziemy rano. Wracamy więc nieśpiesznie do hotelu.
Pod Trzema Balkonami, w kawiarni na wolnym powietrzu gra muzyczka, ludziska sobie siedzą i popijają różne dobre rzeczy. Nagle z głośników na minarecie rozlega się śpiewne wołanie muezina. Trwa to dobrą chwilę, muzyczka w lokalu gra równolegle.
Kelnerzy z naszej restauracji już z daleka machają do nas i zapraszają do stolika. Zaraz na stole pojawia się zimna woda (w butelkach) i chlebek. Zamawiamy kebaby i w oczekiwaniu przyglądamy się życiu ulicy. Cały czas coś się dzieje. Chłopaki uważnie obserwują ulicę i jak widzą potencjalnego klienta to zaraz wybiegają i zapraszają. Przyjeżdżają nasze kebaby. Jeszcze dziś leci mi ślinka na ich wspomnienie.
Po kolacji znowu pod prysznic i lulu. Śpi się świetnie chociaż gdzieś nad ranem budzi nas na chwilę hałaśliwe bębnienie i jakieś odgłosy z ulicy. Ponieważ nikomu nie chciało się wyjrzeć przez okno do dziś nie wiemy co to było. Wyznawcy Hare Kriszna? Chyba jednak nie.
CDN