Witam!
Chyba na dworze jest dość zimno, ciemno i paskudnie aby dodać nieco letniego, ciepłego, południowego powiewu
NIe będzie to pierwsza opowieść o urlopie spędzonym w Tuczepi,nie będzie też opowieścią zapierająca dech w piersiach lecz opowieść na miarę skromnych możliwości oddająca emocje, uczucia i myśli, które nam towarzyszyły, będzie opowieścią na miarę naszej czteroosobowej rodziny w składzie Agnieszka-żona, Natalka- bliźniak A, Kamil-bliźniak B oraz Konrad czyli szofer i autor opowieści.
Zapraszam do lektury i z góry przepraszam jeśli w treści pojawią drobne nieścisłości wynikające z upływu czasu i zawodności ludzkiej pamięci. Mam nadzieję, ze zdjęcia nie powodują "rozjechania" forum, jeśli wystąpią kłopoty techniczne postaram się im w jakiś sposób zaradzić.
Zaczynamy:
Aby rozpocząć tegoroczną opowieść musimy przenieść się w czasie na początek bieżącego -2012 roku. Pewnego zimowego wieczoru gdy za oknem wiał wiatr i padał śnieg po krótkiej lecz gorącej dyskusji zapadła decyzja o kierunku wyprawy wakacyjnej. Wybór padł na mały skrawek półwyspu Bałkańskiego, w miejscu w którym szczyty gór Dynarskich łączą się z lazurem morza Adriatyckiego. Chorwacja. Region o bogatej lecz dramatycznej historii i to całkiem współczesnej. Pierwsza decyzja zapadła całkiem szybko, natomiast wybór miejsca docelowego nie był już taki prosty. To nie Bułgaria, gdzie wybrzeże ma nieco ponad 350 km i wybór jest jedynie słuszny (prawie jedynie). Tu mamy do wyboru kontynent, niezliczoną liczbę wysp, różnorodność krajobrazu, a długość wybrzeża wynosząca niemalże 6 tys. kilometrów (łącznie z wyspami naturalnie) była powodem wielu zarwanych wieczorów spędzonych przed komputerem lub przewodnikiem. Aby nieco poznać tan kraj nawiązałem kontakt z Narodowym Ośrodkiem Informacji Turystycznej Republiki Chorwacji, po wymianie kilku e-maili i przedstawieniu swoich oczekiwań otrzymałem .... pakiet ok. 6 kg różnych przewodników, folderów, map etc. Co jak się okazało wcale nie ułatwiło wyboru bo jeśli kontynent to gdzie? Strome wzniesienia masywu Biokovo, czy może nizinna Istria czy piaskowe plaże laguny Nin? A Może wyspa ale jaka? Któż to wie? Księżycowy Pag a czy może bajecznie zielona Korczula. Im więcej wiedzieliśmy tym trudniej było podjąć decyzję. Ostatecznie wskazujące palce czterech dłoni naszej Rodziny spotkały się w jednym punkcie na mapie: Makarska Riwiera. Mentalnie byliśmy w Chorwacji, a fizycznie za oknem trwa zima i sypie śnieg. Dalej z pomocą przyszło internetowe forum https://www.cro.pl, które jest skarbnicą wiedzy na temat Chorwacji. Obszar poszukiwań zawęźliliśmy do okolic Makarskiej, kolejne nocki zarwane i wysłanych pond 120 e-maili do właścicieli jak to Chorwaci mawiają apartmani J Na odpowiedz nie czekaliśmy długo. Już następnego dnia otrzymałem odpowiedzi, spośród których ograniczyliśmy wybór do kilku. Najsympatyczniej korespondowało nam się z Panią Alena Simicz z Tucepi i właśnie w jej domu zarezerwowaliśmy na przełomie sierpnia i września lokum. Czas się dłużył niemiłosiernie, w sumie nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - zostały dokładnie opracowane różne warianty trasy dojazdowej. Albo przez Słowację i Węgry albo Czechy, Austrię, Słowenię. Odległość jest zbliżona czas przejazdu także , z minimalną korzyścią dla II wariantu. W końcu nadchodzi upragniony termin wyjazdu. Potwierdzenie wysłane do Pani Aleny, wszystko gra i buczy. Wyruszamy jak co roku z małym poślizgiem, którego w żaden sposób nie da się nadrobić na krajowych drogach. Tym bardziej, że śląski węzeł drogowy zawsze pozostanie dla mnie zagadką. W Pszczynie napotkaliśmy, jak co roku remont drogi
Czy kiedykolwiek uda się tamtędy przejechać bez odstania swojego w sznureczku? Tego nie wiem ale wiem, że Kamil zakomunikował : tato siku i trzeba było ewakuować się na pobocze, a w czasie postoju minęło nas kilkadziesiąt samochodów. W końcu udało się i jesteśmy na granicy. Droga od Bielska jest nazwijmy to ... zadowalająca
Cieszyn zostawiamy za plecami, na przedniej szybie ląduje winietka na przejazd drogami Czech i zbliżamy się wydając spod kół samochodu miarowe tuk- tuk- tuk- tuk słynną już betonową autostradą do Brna.
Ruch umiarkowany, więc jedzie się dość sprawnie. Przed Brnem na parkingu wykorzystaliśmy harcerski sposób na posiłek. Mianowicie w duuży termos (pamiętający czasy tow. Gierka)
Żona zabrała pomidorówkę i czując zazdrosne spojrzenia innych kierowców konsumowaliśmy dobrą i ciepłą i bezpieczną pod względem pokarmowym strawę Z Brna kierujemy się na Mikulow mijając po drodze jezioro Nove Mlyny oraz zamek w Mikulowie (oczywiście obowiązkowo jak co roku zdjęcie zamku) aby po chwili przejechać
przez smutne, bo opuszczone budki graniczne.
Jesteśmy w Austrii, kolejna, kupiona razem z Kamilem na stacji benzynowej winietka wędruje w róg szyby i pośród pól elektrowni wiatrowych jedziemy do Wiednia.
Po drodze mijamy kilka małych choć zadbanych i malowniczych miejscowości. Od natłoku informacji można dostać oczopląsu - cale szczęście, ze zmiana świateł trwała dość długo i rozeznałem się co i gdzie
Przed Wiedniem zaczyna się nowowybudowana betonami obłożona autostrada, której nawigacja nie zna więc z uporem maniaka nawołuje do zawracania... I tu po raz kolejny nawigacja sama z siebie się wyłącza (pierwszy raz przed Pszczyną). Po kilkunastu próbach włączenia udaje się utrzymać „przy życiu” ale ewidentnie widać , ze jest problem z zasilaniem – prawdopodobnie przewód się ukruszył. Atlas mamy – damy radę, ale GPS w małych miejscowościach przydaje się – mam na myśli poszukiwania noclegu, na który bądź co bądź były namiary w atlasie ale wiadomo jak jest....
Trudno się mówi "uchacha", demontujemy GPS, żeby swoją obecnością nie drażnił i nie przypominał o awarii i w szczycie komunikacyjnym w ok. 45 minut mijamy stolicę Austrii. Tyle potrafi zająć wyjazd z parkingu pod moją pracą!!Dlatego z samochodu korzystam w ostateczności, zazwyczaj przemieszczam się po mieście na 2 kołach napędzanych siłą własnych mięśni. W dość dużym ruchu jedziemy w kierunku Graz dzieci grzecznie śpią i pojawia się przed nami kolejny wymysł technologicznej myśli austriackich inżynierów, mianowicie wygrodzony betonowymi blokami pas szerokości 2m pośrodku dwóch nitek autostrady. Skoro samochody jadące przed nami weń wjechały to i czemu nie? Tylko, ze przed nami jechał: Punto, Lupo, Felicia. Powiem, że momentami miałem spocone ręce, bo prędkość autostradowa, a samochodem mającym szerokości 186 cm jechać między betonowymi bloczkami pasem o szerokości 200cm? Ciężka sprawa. Ale lusterka są całe , baaa nawet fotkę ustrzeliłem.
Mocno owi Austriacy lubują się w betonach. W sumie dobrze zrobiliśmy jadąc tą ścieżką bo na głównej prawej nitce był pożar - ale co się zapaliło pozostanie tajemnicą - zasłoniły skutecznie betony. Na horyzoncie pojawiają się nieśmiało wzniesienia, a my robimy kolejny postój. Dzieci pobiegały, Natalka dostała focha i sobie gdzieś poszła, więc rozpoczęte gwałtownie poszukiwania bo na parkingu ruch bardzo duży, ciągle ktoś przyjeżdżał i odjeżdżał. Na szczęście dziecko dokonało jedynie samowolki na plac zabaw i z naganą wpisaną do akt wróciła do samochodu.
Po opanowaniu sytuacji, krótkim wykładzie monograficznym ruszyliśmy w dalszą podróż. Wkrótce oczom naszym ukazała się granica Austriacko -Słoweńska. Ooo jaka ładna.
Prawda, ze ciekawe przejście graniczne? Oooo minęliśmy stację benzynową oddaloną od głównego traktu. Trudno, zawrócić się nie da wiec na następnej kupimy winietkę. Nie ujechaliśmy kilku kilometrów jak dostrzegłem znak: „Stacja benzynowa 1 km”. Ale co to, kolejna granica? Poustawiane budki, kamery, mundurowych jak mrówek, przejechaliśmy bramki po czym jeden z mundurowych wybiegł przed maskę i z wielkim trudem ominałem go waląc w szpaler pachołków na poboczu. Co jest grane? "Samobójca" podszedł i mówi "dokumenten" i pokazuje na szybę że nie mam winietki, na co odpowiadamy, ze wiemy i na stacji chcemy kupić. Kręci głową że trzeba było kupić na poprzedniej. Odparłem, że nie zauważyłem jej, na co pan mundurowy zadowcipkował , że można było kupić w Polsce, a teraz to mandat się należy i nie ma co przedłużać bo ma już następnego bezwinietkowca – po czym wprawionym rzutem zatarasował drogę nadjeżdżającemu samochodowi. Trudno zapłaciliśmy po czym na stacji kupiłem nieszczęsną winietkę.
Słowenię przejechaliśmy w milczeniu w niecałą godzinę i za granicą w miejscowości Radoboj szukamy gospodarstwa Pani Bożeny Juriniak. Zapewne części z Was Państwo są znani
Całe szczęście, że Chorwaci są sympatycznie nastawieni do obcokrajowców i z uśmiecham każdy nam tłumaczył jak dojechać do Pani Bożeny. Mniejsza z tym , że jedni pokazywali w lewo inni w prawo, a trzeci na wprost. Nie wiem może wszystkie drogi prowadzą do pani Bożeny. Najweselej było przy ichniejszymi sklepie spożywczo-monopolowym, gdzie ze 30 ludzi obległo samochód przekrzykując się wzajemnie i machając kończynami we wszystkie strony świata. Oczywiście swoją koncepcję trasy przedstawiał nam GPS, który na chwilę udało się wskrzesić. W końcu dotarliśmy do Radoboj 245 Trochę się obawialiśmy czy będą wolne pokoje, bo rezerwacji nie dokonaliśmy żadnej ale na nasze szczęście dostaliśmy sympatyczną drewnianą chatkę w stylu góralskim – nic dziwnego przecież w górach byliśmy. My dostaliśmy klucze od chatki, a dzieci po wielkiej kiści winogron z ogrodu Pani Bożeny. Bardzo sympatyczni Państwo, od razu zarezerwowaliśmy pokój w drodze powrotnej. Dzieci biegały za psem – Anabela, kotem- Kiki, natomiast hodowane w ogródku żółwie nie były nadto zainteresowane zabawami:)
Na tym pierwszy odcinek opowieści kończymy. Zapraszam na kolejne wkrótce.