Po dotarciu do najwyższego punktu, próbujemy przy zejściu innego wariantu. Rozgarniam nogami wysokie trawy, kiedy nagle coś z popłochem, wzbudzając spore poruszenie traw, wyrywa mi spod nóg. Żmija! Odruchowo sięgam po aparat, ale nie mija pełna sekunda, gdy z sąsiedniego miejsca wypada kolejna jadowita sztuka. Tylko na moment zastygam w bezruchu, po czym przyłączam się do ogólnego trendu ucieczkowego - tyle, że ja w przeciwną stronę.
Trawy się ponownie uspokajają, teraz znów poddają się tylko łagodnemu falowaniu spowodowanemu delikatnym wiatrem. Nie damy się przecież wystraszyć! Biorę aparat do ręki - na wszelki wypadek, gdyby się udało jeszcze jakiegoś pełzaka dojrzeć - i ruszamy ostrożnie do przodu, tym razem jednak stawiając kolejne kroki mocno i zdecydowanie. Chyba przepłoszyliśmy już jednak całe towarzystwo, gdyż żadnego podejrzanego ruchu nie udaje się już tym razem zaobserwować. A że nasza trasa okazuje się ślepą, to po chwili przemierzamy te same trawska w drodze powrotnej. Nie ma rady - musimy wrócić tak, jak tu przyszliśmy, teraz więc grzecznie schodzimy porośniętymi tu i ówdzie niską trawą, brukowanymi uliczkami twierdzy.
Opuszczamy Klis już w godzinach urzędowania - nadal jednak nikogo przy wejściu nie ma. Cóż, będziemy się musieli obejść bez planu, który podobno dostaje się wraz z biletem, za to jesteśmy do przodu o 20 kuna.