Jedyny problem to ten, że w tej szeroko pojętej okolicy szosy mają raczej równoleżnikowy przebieg. Cóż, pojedziemy zygzakiem. A więc najpierw kierunek - Skofja Loka. Oznaczona w atlasie żółtym kolorem trasa 910 wspina się na Bohinjsko sedlo, by następnie dołączyć do drogi 403. Ruszamy.
Szosa wznosi się na górskie zbocze, zakręca w jedną, drugą stronę, bardzo krótkie proste odcinki - jak to w górach. Na nieoznaczonych skrzyżowaniach odchodzą jakieś szutrowe drogi, najpierw w lewo, potem w prawo. Po jakimś czasie i nasza szosa traci asfaltową nawierzchnię i teraz jedziemy już leśną drogą, zresztą - coraz węższą. Żadnych drogowskazów, żadnych miejscowości - tylko z rzadka pomiędzy gałęziami drzew widać dalekie domy w dolinie i na przeciwległym zboczu. Bea próbuje konfrontować rzeczywistość z wiedzą zawartą w atlasie, ale bez widocznych efektów. Trzeba przyznać otwarcie - nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy.
Może... wrócić? Ba! Ale dokąd? Nie mijaliśmy ani jednego miejsca, gdzie mielibyśmy wątpliwości, co do wyboru drogi. Gdyby było za nami chociaż jedno skrzyżowanie, na którym byśmy podejrzewali, że można było obrać inny wariant - już bym zawracał i próbował tamtędy. Ale skoro nic takiego nie rzuciło się w oczy - to nie mamy dokąd wracać. Trudno, póki daje się jechać - ciągniemy do przodu.
Tak to trwa jeszcze przez kolejne kwadranse. Owszem, mijamy nawet jakieś polany z chałupami w małych skupiskach, na tyle nieistotnych, że tablicy z nazwą przysiółka nie uświadczysz, ale potem znów zagłębiamy się w las - i tak wóz się toczy. Narasta w nas ciekawość - dokąd nas ta droga zawiedzie?.. Oby tylko się nie okazało, że musimy wrócić tak, jak przyjechaliśmy.
Na szczęście, takiej konieczności nie będzie. Wreszcie zaczynamy zjeżdżać w dół, pojawia się jakaś większa wioska i dobijamy do asfaltu. Jest drogowskaz! Skofja Loka. A więc wciąż jeszcze jesteśmy na właściwym kursie. Opuszczając wieś, widzimy tablicę z jej nazwą - Drazgose. Lokalizujemy ją w atlasie i po nitce do kłębka odnajdujemy trasę, którą właśnie przebyliśmy. Na to bym nigdy nie wpadł - zamiast porządną i znacznie krótszą drogą, drogowskazy posłały nas na długa, leśną wycieczkę trzecio- albo czwartorzędnymi traktami.
Nic to - w miejscowości Zelezniki dojeżdżamy do planowej trasy 403, krótko potem Skofja Loka, gdzie kierunek południowo-wschodni zamieniamy na południowo-zachodni, i wreszcie kurs na południe, na Ziri i Logatec.
Punktem docelowym naszego skomplikowanego dojazdu jest Predjamski grad. Usytuowany jest on z dala od przelotowych dróg i trzeba podjąć decyzję, co do końcowej trasy. Prawdopodobnie od strony Postojnej powinien być w miarę oczywisty dojazd. Ale wtedy byśmy nadkładali drogi, a od północy w jego rejon prowadzą analogiczne drogi ostatniej kolejności odśnieżania. Kierujemy się więc szosą 621, mając nadzieję, że znajdziemy drogowskaz, wskazujący dojazd do zamku. Odległości nie są duże, dzięki czemu już po chwili wiemy, że nadzieje okazały się płonne. Owszem, mijamy kilka odchodzących w lewo leśnych dróg, nawet opisanych zgodnie z prawdą - Gvozdna cesta - ale to są jedyne wskazówki.
Nagle mignął mi w oczach jakiś inny napis. Cofam wóz i co widzę?! Jest! Mamy drogowskaz. No, może drogowskazik. Zresztą, nie bagatelizujmy go - drewniana tabliczka ze strzałką i kolorem szlaku. Cóż, jak nie ma lepszych, niech będzie i taki - pojedziemy szlakiem.
Droga w sam raz na jedno auto, tylko czasem gałęzie zostawiają mniej miejsca niż wynosi szerokość wozu. Trudno, nie pierwsza to rysa i nie ostatnia. Na szczęście, z przeciwka nikt nie wpadł akurat na taki sam, wątpliwej wartości pomysł, więc te kilka ostatnich kilometrów przejeżdżamy bez większych problemów, budząc co najwyżej zdziwienie saren i dzików.
Dojeżdżamy do Bukovja; droga staje się asfaltowa, pojawiają się samochody, autokary, jednym słowem - jesteśmy na miejscu. Parkuję na względnie zatłoczonym placu i podchodzimy w stronę stojącego przed jamą gradu.
Predjamski grad zasłynął dzięki wyczynom XV-wiecznego barona-rozbójnika, którym był Erazm Lueger. Podobnie jak Robin Hood, napadał na przejeżdżające powozy bogaczy, a łupy częściowo rozdawał biednym. W czasie wojen pomiędzy królem węgierskim Maciejem Korwinem a cesarzem austriackim Fryderykiem III, udzielał wsparcia temu pierwszemu. Ponoć w czasie trwającego wiele miesięcy oblężenia, obrzucał Austriaków rybami, pieczoną wołowiną, czy świeżymi owocami, co miało świadczyć o ciągłym zaopatrzeniu załogi zamku podziemnymi przejściami. Rzeczywiście, potoki Lokva i Nanoscica wyżłobiły w skale kilkukilometrowy system korytarzy, z których obecnie udostępniony do zwiedzania jest krótki fragment.
Doczytujemy w przewodniku, iż wewnątrz nie ma nic wartościowego do obejrzenia, co w połączeniu z późną porą - przejazd leśnymi drogami przez pół Słowenii zabrał sporo czasu - skłania nas do zadowolenia się widokiem zamku jedynie z zewnątrz. Akurat zaczyna rosić drobny deszczyk, wracamy więc do wozu i sprawdzamy dalszą drogę. Zważywszy ilość samochodów oraz autokarów jakie tu dotarły, nie spodziewamy się na dalszej trasie aż takich ciekawostek jak do tej pory. Może więc uda nam się zdążyć do zaplanowanej największej atrakcji dzisiejszego dnia.