Tak więc udało się. Wyjazd długo planowany i równie długo oczekiwany przeszedł do historii.
Jak to jest, że im dłużej na coś się czeka, tym szybciej to mija?
Wszystko co zaplanowałem zostało osiągnięte, więc plan zrealizowany w 100%.
W telegraficznym skrócie:
- surowe i zimne Alpy Julijskie,
- przepiękna i malownicza Toskania i San Marino,
- arcydzieła i zabytki Sieny, Florencji i Pizy,
- klimatyczne i urokliwe stare włoskie miasteczka,
- kolorowe i kameralne Cinque Terre,
- bogate i luksusowe okolice San Remo i Monte Carlo,
- ciepłe i odprężające Lazurowe Wybrzeże,
- pachnąca i orzeźwiająca Prowansja
- niesamowite i groźne Alpy Zachodnie.
Przejechane około 5 tys. km w słońcu i deszczu.
Temperatury od 5 st. na kempingu pod Mont Blanc, a raczej Monte Bianco, do ponad 30 w Monte Carlo.
Deszcze od mżawek po nieprawdopodobnie rzęsistą ulewę na wysokości Wenecji i burzę z odgłosami jak z dział Nawarony, na pętli wokół Grand Canyon du Verdon.
Wrażenia nie do opisania. Dobrze, że był aparat, więc udało się zrobić trochę zdjęć. Mam nadzieję, że one choć w części będą w stanie oddać klimaty z drogi.
Trasa w dużym uproszczeniu jak na załączonej mapce.
Dzień I.
Dzisiaj do celu prawie 900 km, dlatego też wyjazd o 4.30.
W planie jest dojazd do Włoch i nocleg w pobliżu granicy ze Słowenią. Miejsce na pograniczu Triglawskiego Parku Narodowego.
Trampek już spakowany i gotowy do drogi.
Pogoda dopisuje, temperatura w sam raz na jazdę. A więc w drogę.
Polska, Czechy potem Austria - jazda bez problemu, praktycznie cały czas autostrady.
W okolicach Wiednia droga się korkuje. Mimo wszystko cały czas do przodu, w lekko tylko zwolnionym tempie. Ruch naprawdę spory. Cały czas trzeba koncentrować się na drodze. Dużo ciężarówek i tirów.
Wiedeń za plecami - dalej w kierunku Włoch - jedzie się już znacznie lepiej. Przerwy na tankowanie i uzupełnienie płynów.
Gdzieś w Austrii; mała przerwa na rozprostowanie kości.
Staram się jechać spokojnie. W zapasie kilka tysięcy kilometrów do przejechania. Jeszcze będzie więc okazja stracić siły.
Niedaleko granicy włosko-austriackiej jezioro Worthersee; piękne, dające posmak tego, co czekać będzie dalej. Niestety tylko z zachodniego brzegu.
Jedziemy dalej.
Do Lago di Predil docieramy około 17.30.
Widok jaki przebija się przez nadbrzeżne drzewa podgrzewa emocje.
Parkujemy motocykle i schodzimy na brzeg.
Tutaj...! Fantastyczne!
Odcienie zieleni mieniące się na tafli jeziora działają uzdrawiająco.
Zmęczenie znika w momencie. Malownicza wysepka i ogrom zboczy wyrastających z jeziora tworzy widok jak z bajki. W zasadzie brakuje tylko Czarnoksiężnika i Królewny.
Miejsce znakomite, widok na całe jezioro z małego tarasu kilka metrów nad poziomem jeziora pozwala dowoli cieszyć się klimatem tego miejsca.
Pora jest dość wczesna.
Ponieważ powyżej jeziora znajdują się ruiny starego fortu, postanawiam wyprzedzić plan na jutro i jechać w górę na mały rekonesans.
W międzyczasie zaczyna mocno padać i robi się znacznie chłodniej. Trochę pogarsza to nastrój - śpimy w namiotach. O ile rozbijanie namiotu to nie problem, o tyle zwijanie zawilgoconych gratów nie należy do przyjemności. Nie mówiąc o ich późniejszym użyciu. Ale i to jest wkalkulowane w koszty podróży.
W czasie deszczu zwiedzamy ruiny i podziwiamy panoramę jeziora z wysokości kilkuset metrów wyżej niż jego poziom.
Widok z dachu fortu na drogę dojazdową i okolice.
Deszcz z każdą chwilą słabnie i po godzinie pozostaje tylko lekka mżawka.
Zachód słońca coraz bliżej, a Alpy Julijskie serwują takie widoki na kolację.
Zjeżdżamy na dół. Rozbijamy namioty.
Po całym dniu na motocyklu genialna kąpiel w jeziorze, coś na ząb i gorąca herbata z wody z pobliskiego strumyka.
Już ostrzę sobie zęby na widok na jezioro o wschodzie słońca.
cdn.
Pozdrawiam
Tomek