cd. Droga do Isoli.
Droga stopniowo pnie się w górę. Pierwsze przełęcze już za mną - każda na swój sposób urokliwa i inna od pozostałych.
Jadę w kierunku Isoli, gdzie mam zaplanowany kolejny nocleg, przed czekającym mnie kolejnym, ciężkim, ale obfitującym w atrakcje etapem.
I to nie byłe jakie atrakcje - miejsce, a właściwie droga, która jest szczególnie ważna dla właścicieli Transalpów. Mam wrażenie, że stąd właśnie wywodzi się nazwa Transalp.
Na owiewce mojej Hondy widnieją koordynaty miejsca do którego chcę jutro dojechać. Najwyżej położona asfaltowa droga, pętla w Alpach, powyżej przełęczy Col de la Bonette, wokół szczytu Cime de la Bonette wznosi się na wysokość 2802m n.p.m.
Jest więc to, swego rodzaju chrzest dla Trampkarza, a dla mnie jeden z głównych celów całego wyjazdu.
Punkt ten oznaczony jest pamiątkowym, kamiennym obeliskiem. Zamierzam stanąć dokładnie w miejscu, którego koordynaty mam na graffiti na owiewce i oczywiście uwiecznić tą chwilę.
Czy uda mi się?
Przede wszystkim jaka będzie pogoda?
Widzę bowiem, że na kierunku, w którym jadę gromadzą się chmury, a dodatkowo zaczyna mocno powiewać. Wiatr wieje to z prawej, to z lewej albo dla odmiany z przodu lub z tyłu. Od wiatru jednak bardziej niepokojący jest nagły spadek temperatury, który może wróżyć deszcz. Może nie dzisiaj ale jutro kto wie?
Tylko nie tu zaczynam zaczarowywać pogodę.
Przejechać tyle kilometrów i wpakować się w deszcz w takim miejscu.
Takiej pogodzie mówię wyraźnie NIE!
Potem niech sobie pada, ale nie jutro i nie tutaj!
Nie czuję się zbyt dobrze. Zmęczenie daje znać o sobie.
Na razie jednak jestem na drodze ku przełęczy Valberg.
A tutaj niespodzianka.
Patrzę na drogę i nie wierzę własnym oczom.
Sic!
Drogowcy moje kochane chłopaki!
Otóż, wzdłuż osi drogi, raz na jednym pasie, raz na drugim, ale głównie na moim, wycinają w asfalcie szczelinę. Miejscami dosyć głęboka, ma około 10-15cm szerokości, w której panowie układają kabel.
Ręce i nogi mi opadły.
Tego tylko mi brakowało na koniec dnia.
Ledwo już ciągnę chyba chcą mnie dobić!
Klnę na czym świat stoi.
Wyłożyć się teraz, było by to wyjątkowo niefartowne przeżycie.
Ze względu na szerokość drogi, muszę przecinać rynnę pod stosunkowo ostrym kątem.
W związku z tym, ostre krawędzie rynny łapią przednią oponę, która wpada w wyżłobienie, co z kolei, powoduje niebezpieczne szarpanie kierownicą.
Mam alternatywę, jechać, albo jedną połową drogi i zawężać tor jazy przy pokonywaniu zakrętów, albo przecinać tą nieszczęsną rynnę.
Niech każdy wybierze dla siebie to, co jest jego sercu bliższe.
W każdym razie, ani jedna opcja, ani druga, nie była dobrym rozwiązaniem przetestowane.
Muszę pilnować się również, aby podczas tych dziwnych manewrów nie wyjechać na przeciwległy pas, gdyż z przeciwka, co chwila coś wyłania się zza zakrętu.
Z braku innych możliwości, wznoszę się na szczyty moich skromnych umiejętności i ostatkiem sił i koncentracji pokonuję felerny odcinek.
Rynna kończy się po około 2 km na szczycie wzniesienia. Te kilkanaście zakrętów na wąskiej, naznaczonej szramą rynny, alpejskiej drodze pozostaną mi na długo w pamięci.
Ale co się napociłem i nakląłem w trakcie jazdy, to moje.
I nikt mi tego nie zabierze.
Sporo kilometrów za mną, ale do Isoli jeszcze kawałek.
Jadę już na wyraźnym długu tlenowym.
Odcinek pomiędzy Guillaumes, a Saint Sauveur sur Tinie, w stosunku do innych dróg alpejskich, nie jest specjalnie trudny, jednak z racji już bardzo dużego zmęczenia jest dla mnie bardzo uciążliwy. Dotychczasowa podróż i spore dzienne przeloty dają wyraźnie znać o sobie. Przechodzę kryzys.
Zaczynam się trochę niepokoić o swoja aktualną kondycję.
Poważnie zastanawiam się nad znalezieniem bliżej jakiegoś pensjonatu, aby zanocować bez tracenia sił i czasu na rozbicie namiotu.
Pierwsza i jak się okazało ostatnia okazja, pojawia się w Saint Sauveur sur Tinee.
Sympatyczne małe miasteczko położone wśród pięknych gór.
Pytam w przydrożnej kafejce o hotel lub pensjonat w pobliżu.
Jedyny tubylec z którym jestem w stanie się dogadać, dziwnym spojrzeniem kieruje mnie na hotel oddalony o kilkaset metrów dalej. Twierdzi, że jest to jedyny hotel w mieście.
Wierzę mu na słowo. Na nic więcej i tak nie mam siły.
Zakładam kask i rękawice, wsiadam na motocykl ruszam.
Jadę, jest!
Co za ulga!
Tylko czy będzie wolny pokój? zastanawiam się podjeżdżając pod budynek.
Reklama hotelu informuje, że mam do czynienia z obiektem trzygwiazdkowym.
Fasada hotelu nie wygląda zachęcająco. Brudna i zaniedbana.
No cóż i tak nie ma innego wyjścia.
Parkuję na ulicy, naprzeciwko wejścia, które okupuje kilku podejrzanie wesoło gwarzących ziomków.
Spoglądają na mnie i na motocykl z wyraźnym zainteresowaniem. Jakoś ich spojrzenia nie budzą zaufania.
Mówię grzecznie bonjour i wchodzę do środka.
W jednej chwili zrozumiałem co oznaczał dziwny błysk w oczach człowieka z kafejki.
O kurczakiGdzie ja jestem?
To, co widzę: pogrążone w brudnej poświacie, niezbyt duże pomieszczenie ze sporym kontuarem-bufetem na wprost wejścia, pod ścianą.
Z lewej strony ułożone pod sam sufit, jedna na drugiej skrzynki z i po piwie i winie. Z prawej dumnie stoi stojak z gazetami. Jakieś porozrzucane graty na posadzce.
Ogólnie szaro-buro.
Zapach również nie zachęca. Niestrawna mieszanina kurzu, wina i potu.
Przy kontuarze dwóch facetów.
Waga, oceniłem razem dużo ponad 300 kg.
Jeden, ten bliżej mnie stojący przed bufetem, tyłem do mnie, w poplamionej koszulce, kiedyś w białych odcieniach będącej.
Drugi, spojrzałem i prawie przetarłem oczy ze zdziwienia.
Nie wiem, czy skrzyżowanie Obeliska i Tyranozaura odda to, co widziałem.
Znad zwisającego nad drobnymi ustami wąsa, wśród pokrytej kilkunastodniowym, dziwnym, siwym zarostem i podkową przetłuszczonych włosów, ogromnej i tłustej twarzy, spoglądały na mnie małe oczka bazyliszka.
W tej chwili już wiedziałem, że na pewno nie chcę tutaj nawet pytać o nocleg.
Całe szczęście, że swoim wejściem nie wzbudziłem zbytniego entuzjazmu u obu panów. Choć ten zza kontuaru, na moje, z głupia zadane pytanie o drogę do Isoli, wskazał ruchem głowy w lewo i niewzruszony dalej słuchał monologu swojego kompana z drugiej strony bufetu. Widać było, że żaden z nich nie ma ochoty na dalsze konwersacje ze mną.
Dodatkowo sądzę, że mój wyraz twarzy wyjaśniał wszystko.
W każdym razie, kiedy wchodziłem do tego lokum, ledwo stałem na nogach, ale zwrot w tył jaki wykonałem na powyższy widok, odbył się w takim tempie, i z taką energią, jakbym siedział tydzień na plaży w Copacabana i popijał kolorowe drinki z palemką.
Kiedy odwróciłem się, jak ogarek w ciemnym tunelu, widziałem przez otwór drzwiowy stojący po drugiej stronie motocykl, który stanowił moje wybawienie.
Szybkie au revoir na pożegnanie i już jestem przy motocyklu.
Kiedy wkładałem kask i rękawice, przyglądałem się z ukosa, na wszelki wypadek, radosnej ferajnie świętującej koniec dnia przed wejściem do hotelu. Oni zresztą, mnie również.
Na szczęście na tym poprzestało.
Dokonałem szybkiego nawrotu motocykla ciesząc się, że do zachodu pozostało jeszcze trochę czasu i jest szansa, że dojadę o widniaku na kemping i starczy mi sił na rozbicie się.
Trzy gwiazdki, oznaczające standard tego hotelu, na pewno musiały być przyznane dosyć dawno, przez pomyłkę lub ze względu na szacunek dla gospodaża.
Jeżeli jednak faktycznie te gwiazdki były, polecam to miejsce jako miejsce, w którym błyskawicznie odzyskasz siły i chęć do dalszej jazdy
Po co jeździć do spa i przepłacać?
A może, to ze zmęczenia przed moimi oczami, pojawiały się już gwiazdki. Ile ich było?
Tego tak do końca nie jestem pewien.
Chyba jednak były trzy.
Finał epizodu jest taki, że odległość do Isoli, pokonałem lekko i szybko. Ładna i szeroka droga doprowadziła mnie wprost do centrum tego małego miasteczka. Z trafieniem na kemping również nie miałem problemu.
A ponieważ sił miałem ponad miarę, rozbicie namiotu, pomimo kamienistego podłoża, poszło nad wyraz gładko.
Co więcej, po własnoręcznie przygotowanej kolacji, wybrałem się jeszcze na spacer przy księżycu.
Spałem za to, snem błogim i niczym nie zakłóconym, pomijając sen o mrocznej postaci stojącej za kontuarem hotelu
Obudziłem się tradycyjnie o
Pozdrawiam
Tomek