Może jednak zacznę od początku:
Dzisiaj mogłem pospać godzinę dłużej, ale i tak budzę się przed 6.
To już chyba przyzwyczajenie.
Czuję się wypoczęty, a na zewnątrz przyjemnie ciepło. Drzewa oliwne rosnące wokół namiotu osłaniają go przed palącym słońcem w ciągu dnia. Teraz jednak, tworzą swoisty, piegowaty półcień wokół.
Postanawiam wybrać się na brzeg, aby zobaczyć jak wygląda wschód słońca nad Morzem Liguryjskim.
Spodziewałem się wschodu, podobnego do tego, jaki widywałem nad Bałtykiem oraz charakterystycznego zapachu porannej morskiej bryzy.
Wschód oczywiście był, ale nic poza tym.
Nic specjalnego - w tym temacie, Bałtyk górą.
Nie do końca usatysfakcjonowany tym, co widziałem wracam do namiotu.
Śniadanie i pakowanie motocykla, to już rytuał. Mimo wprawy, całość zajmuje około półtorej godziny.
Wyjazd z kempingu w kierunku Portovenere. Piękna i pokręcona droga wzdłuż wybrzeża otwiera z lewej strony panoramę na morze i malownicze mariny z licznymi cumującymi tam jachtami.
Rześki poranek, pomału przeistacza się w gorące przedpołudnie i prawdopodobnie upalny dzień. Temperatura cały czas rośnie. Zapowiada się wyczerpujący etap.
Przebicie się przez setki świateł do Portovenere daje nieźle w kość.
Jazda cały czas na żyletkę. Duży, poranny ruch i typowo włoska jazda, wymusza, na jeźdźcu aby oczy mieć na około głowy. Podczas przebijania się przez kolejne zatłoczone uliczki, w pewnym momencie, kątem oka widzę zajeżdżający z prawej samochód. Tuż po wciśnięciu się na mój pas, zaczyna gwałtownie hamować. Odruchowo dociskam klamkę hamulca. Motocykl na rozgrzanym, na dodatek niesamowicie chropowatym, a przez to przyczepnym asfalcie, gwałtownie hamuje łapiąc przez chwilę małą shimę (szybkie łopotanie kierownicą). Udaje mi się wyhamować. Spoglądam przed przednie koło, do zderzaka Fiata pozostał może centymetr.
Niewiele brakowało. Mogło być jeszcze gorzej. W podobnie gwałtowny sposób hamował za mną kolejny samochód. Mało brakowało i dostał bym się pomiędzy młot a kowadło. W takim momencie człowiek reaguje odruchowo. Wyuczone i wytrenowane reakcje pozwalają panować nad żelastwem ważącym w sumie z jeźdźcem ponad 300 kg.
Dopiero po chwili dociera do mnie cała sytuacja. Pot spłynął mi po skroni. Na szczęście wszystko jest w porządku.
Nie ma jednak czasu na dalsze zastanawianie się nad tym co, się stało. Jedynka wbita i do przodu.
Dalsza podróż do Portovenere, pomimo, że dalej w tłoku, już bez żadnych niespodzianek.
Wreszcie na miejscu.
Ruch pojazdów na końcowym odcinku drogi dojazdowej do nabrzeża przebiega w jednym kierunku.
Jest dość wcześnie, miejsca sporo. Łatwo znajdujemy miejsce na zaparkowanie motocykli. Niestety w słońcu. Nie mam jednak ochoty ryzykować zjazdu w dół, w stronę morza, aby tam szukać lepszego miejsca. Obawiam się, że niewiele na tym możemy skorzystać, a poza tym już widzę, co mnie czeka. Pierwsze spojrzenia na zatokę zza szybki kasku niebywale cieszy oczy.
Decyzja - zostajemy.
Ustawione jak klocki wysokie i smukłe, kolorowe kamienice oblepiają opadające do zatoki wzgórze. Ponad nimi, po prawej góruje szary obrys zamkowych ruin, a na wprost, przy wyjściu z zatoki na pełne morze, pasiasty kontur kaplicy. Smaku oczywiście dodaje cudowny lazur wody i błękit nieba.
Tradycyjnie sandały na nogi i w miasto.
Droga pomiędzy kamienicami prowadzi wprost na koniec cypla, do widocznej z daleka kaplicy.
-
Idziemy wąskimi uliczkami z urokliwymi witrynami sklepików, w których można kupić regionalne spożywcze specjały, ozdoby czy pamiątki. Zaglądam do zachęcająco wyglądających winiarni. Żałuję, jedynie mogę podziwiać. Transport szklanych butelek na motocyklu równa się kłopoty. Jest na czym zatrzymać wzrok. Wina toskańskie, liguryjskie - większość regionalnych. Takie jak te, można kupić tylko w lokalnych winiarniach.
Docieramy do cypla zatoki.
Otwiera się stąd wspaniały widok na ozdobiony gdzieniegdzie zielenią, skalisty prawy i lewy brzeg oraz pełne morze.
Nic dziwnego, że Byron spędził tutaj sporo czasu, pisząc Korsarza. Na pamiątkę tego, po prawej stronie cypla Grota Byrona.
Taki widok pozwala zapomnieć o całym świecie.
Przez resztki murów zaglądam w głąb Groty Byrona.
I taki oto widok staje mi przed oczami.
Schodzę z poziomu murów, do poziomu morza do Groty.
Panorama z tego miejsca, pozwala nacieszyć się kolorami nadbrzeżnych skał. Od czerni do odcieni szarości z licznymi dodatkami zieleni na szczycie klifu.
Wszystko to nadaje się tylko do jednego, do podziwiania. Można tu spędzić dosłownie cały dzień. Ten widok nie jest się w stanie znudzić.
Sycę więc wzrok spacerując na poziomie wody po czarnej, przeplatanej srebrzystymi żyłkami skale. Jest około 9.30, ruch żaden.
Jedna czy dwie osoby snują się leniwie. Widzę, że spoglądając na czysty horyzont jakby podążając za wizjami Bayrona.
Wracam do góry, do poziomu murów i idę w stronę końca cypla, do kaplicy.
Uczepiona skały tuż nad taflą wody, zdaje się czekać i witać wpływające do zatoki statki i żegnać te wychodzące w morze.
Kaplicę znajduję o dziwo, otwartą. Korzystam z okazji i przemykam się obok pracujących tam robotników, udając, że nic nie wiem o godzinach otwarcia.
Surowe wnętrze tworzy klimat charakterystyczny dla średniowiecza. A więc coś dla mnie.
Uwielbiam zwiedzać stare kościoły, zwłaszcza w takie słoneczne dni.
Przedpołudniowe, ostre, czerwcowe światło sączące się przez smukłe i wąskie okienka i witraże, tworzy niesamowite kontrasty świetlne wewnątrz małego i ciemnego pomieszczenia.
Z niekłamaną przyjemnością robię kilka zdjęć i wychodzę, nie chcąc się naprzykrzać pracującym panom.
Pora na lekki spacer w górę, do zabudowań zamkowych.
Mijam malowane w bajkowe kolory kamienice, które same w sobie stanowią już nie lada atrakcję.
Wąskimi uliczkami, przy których przycupnęły, można dostać się na szczyt wzgórza zamkowego. Po drodze docieram do zawieszonego na stromej skale cmentarza.
Tarasowo ułożone na opadającej skale, katakumby, nie przypominają nekropolii, które znamy z obszaru naszej kultury. Wszystko przez brak miejsca. Wykorzystane zostało to, co dała tutejszym mieszkańcom natura.
Faktem jest, że po śmierci, spoczywający tutaj, widok mają niesamowity. Lazur wody, jaki się stąd roztacza i spokój niczym nie zakłóconego horyzontu, zapewnia rzeczywiście wieczny odpoczynek.
Uliczka dalej prowadzi mnie na szczyt wzgórza zamkowego.
Z ciekawością zaglądam do kamieniczek i podwórek Portovenere. Podziwiam spokój zakamarków malutkich posesji
oraz przesmyki pomiędzy domostwami.
Po kilku minutach spaceru docieram do zamku. Słońce nieźle praży. Szybko kończy się zapas wody zabrany ze sobą z motocykla.
Brama rozwarta, ale tabliczka na bramie informuje, że otwierają o 10.30. Pozostało około 15min. Korzystam więc z okazji i chronię się przed ostrym słońcem i temperaturą w strażnicy bramy wjazdowej w cieniu grubych murów.
Kantorek z pamiątkami i biletami nie zabezpieczony, stoi otwarty. Podoba mi się zaufanie jakie mają tutaj ludzie do siebie.
Mury dają fantastyczną ochłodę. Z przyjemnością czekam na otwarcie, i tak otwartego zamku.
10.30 mija, a tu żywego ducha. Czekam jeszcze kilkanaście minut. Dalej nikogo.
Wchodzę więc, i nie niepokojony przez nikogo zwiedzam ruiny.
Z zamkowego wzgórza kolejna porcja widoków. Z jednej strony na samo miasteczko, z drugiej na zatokę, i pełne morze.
Nie będę się powtarzał, ale wiem, że to, co widzę na długo pozostanie w pamięci i długo nie będzie mi dawało spokoju.
Zaraz potem widzę coś takiego.
No, cóż...
Wyczerpujące etapy podróży nadwyrężyły mój układ krążenia. Ze spokojem więc podchodzę do cudów, jakie serwuje tutaj natura. Staram się zachować równowagę. Niedokrwienie mięśnia sercowego w takich okolicznościach może spowodować szybkie zejście. Podręczna apteczka została przy motocyklu. A nitrogliceryna raczej nie jest dostępna w kantorku przy bramie.
W głowie kołatają mi różne myśli, spychane na bok przez instynkt samozachowawczy. Ciekawość jednak zwycięża.
Zaczynam tracić równowagę,
- dobrze, że stoję obok muru. Kurczowo chwytam się pazurami omszałego muru.
Na chwilę łapię równowagę.
Dobrze nie jest. Ciśnienie i puls na granicy wytrzymałości maratończyka. A gdzie mi tam do maratończyka.
Mówię sobie dość podziwiania i tych widoków. I schodzę na dół.
Zamek został częściowo odrestaurowany, głównie pod kątem, jak mi się wydaje, rozwoju działalności lokalnego środowiska artystycznego. Świadczą o tym, pomieszczenia przygotowywane pod galerie i warsztaty artystyczne.
Niestety czas płynie, a do Riomaggiore przebijać się trzeba w upale, przez zatłoczone uliczki.
Schodzę więc z zamkowego wzgórza, w stronę nabrzeża, szukając cienia w przesmykach pomiędzy kamienicami.
Jeszcze ostatnie spojrzenia na malownicze Portovenere.
Docieramy na parking nieźle już ugotowani. Temperatura na pewno ponad 30 st. w cieniu. Dotykam motocykla, który dosłownie parzy w rękę. Kombinezon i buty motocyklowe, pomimo, że schowane w kufrze są tak rozgrzane, że nie sposób włożyć ich na siebie. Muszę odetchnąć przez chwilę i wychłodzić ubranie. Chowam się więc w cieniu arkadowego pasażu. Kiedy zakładam spodnie kombinezonu, a na długie skarpety, wysokie motocyklowe buty, potem i kurtkę, czuję na sobie współczujące spojrzenia przechodzących obok ludzi.
Jeszcze tylko kask i rękawice.
Wskakuję szybko na motocykl i ruszam. Jazdą próbuje wywołać pod kombinezonem choć mały ruch powietrza i zmniejszyć efekt piekarnika na skórze. Czuję, że płynę. Powrotna droga okazuje się już nie tak zatłoczona jak rano. Sprawnie jedziemy w stronę La Spezia.
Do Riomaggiore pozostało kilka kilometrów.
Pozdrawiam
Tomek