Jest tyle miejsc, które chciałbym jeszcze zobaczyć, nawet nie koniecznie daleko. Pod koniec kwietnia już powoli zapominałem o
styczniowej Jordanii i zacząłem poszukiwania ciekawych kierunków i stosunkowo niedrogich biletów. Trafiło na Gruzję zwaną przez miejscowych Sakartwelo. Kto by pomyślał, że drugi raz w tym roku będę w Azji, chociaż Gruzji akurat bliżej do Europy (np. tej bałkańskiej niż Azji) Jak już wspomniałem zawsze była w czołówce, ale dzieciaki musiały mi na tyle urosnąć, żeby chciały się z nami włóczyć przez cały wyjazd. Niby nie tak duży kraj, mniej niż 1/4 powierzchni Polski, a biorąc pod uwagę to, że nad Abchazją i Osetią Południową Gruzja nie sprawuje formalnie kontroli, to tej powierzchni jest jeszcze mniej, bo ok 57tys km2 (to mniej niż razem wzięte województwo mazowieckie z lubelskim). Jednak kształt i teren sprawiają, że odległości i czas dojazdu pomiędzy poszczególnymi atrakcjami są duże. Na poznanie kraju mieliśmy tylko 9,5 dnia. Nasz plan wyglądał następująco:
1 dzień przylot do Kutaisi i jazda do Mestii
2 dzień Mestia
3 dzień przejazd z Mestii do Mtskhety (Mcchety zależnie od transkrypcji).
4 dzień przejazd z Mtskhety do Stepantsmindy
5 dzień przejazd z Stepantsmindy do Telavi
6 dzień przejazd z Telavi do Tbilisi
7 dzień Tbilisi
8 dzień przejazd z Tbilisi do Kutaisi
9 i 10 dzień Kutaisi, wylot w nocy przed 23.
Jak zwykle chciałem zobaczyć możliwie najwięcej więc nie mogło obyć się bez objazdówki. Do objazdówki oczywiście niezbędny był samochód, bo poruszanie się marszrutkami zajmuje zbyt wiele czasu i nie daje pełnej swobody. Miałem upatrzoną wypożyczalnię i Subaru Forestera 4x4, ale ponieważ zwlekałem z rezerwacją, to na kilka dni przed wylotem okazało się, że samochodu już nie ma i z dostępnością aut typu SUV jest problem. Zaproponowali inne starsze auto i to jeszcze drożej niż poprzednio. Zrobiło się trochę nerwowo, napisałem jeszcze do kilku innych wypożyczalni. Na stronie Martyny w Gruzji było jedno dostępne auto, ale cena jak dla mnie zaporowa. Ostatecznie zdecydowałem się na Subaru XV 4x4 z 2015 w wypożyczalni Check in Kutaisi za 400E z dodatkowym depozytem 100E (na ewentualne mycie (10E) i mandaty - wypożyczalnia od razu dostaje raport z policji o wykroczeniu). Ponieważ auto nie było typowo offroadowe, to nie mogłem nim jeździć po bezdrożach Tusheti oraz z Lentheki do Mestii przez Ushguli. Z Tushetią nie było problemu bo i tak już nie mieściła się w planie podróży, natomiast nie wyobrażałem sobie, że nie pojadę z Mestii do Ushguli.
Nocleg w Mestii zarezerwowałem przez booking na kilka dni przed wylotem.
Lot z Pyrzowic o 6.55. Oprócz bezpłatnego bagażu podręcznego dokupiłem rejestrowany 26 kg (kosztował ponad 50% ceny wszystkich biletów w obie strony). Zgodnie z planem w Kutaisi byliśmy kilka minut po godz 12 (+2 godz w stosunku do naszego czasu). Szybki odbiór bagażu i jeszcze w tym samym miejscu wymieniłem część waluty na lari-GEL (zwane przez nas żelkami). Za kontrolą paszportową w głównym hallu też jest kantor, ale kurs jest zdecydowanie mniej korzystny. Zakupiłem też kartę sim, 30 żelków na 15dni internet bez limitu. Operatorów jest kilku, podobnie jak i taryf, każdy coś może dla siebie znaleźć. O 13 na parking podjechał Zaali. Pakujemy toboły, wsiadamy i odjeżdżamy kawałek bo nie wolno tu stać za długo. Oględziny auta
Pęknięta przednia szyba, przedni zderzak zamocowny na jakieś klamerki ( jak zwykle tekst No problem my friend), trochę porysowany lakier, tu i ówdzie ubytki lakieru, ale ogólnie nie jest źle, jak dojdzie kilka rys nikt się nie będzie czepiał. Licznik w milach, temp. w farenheitach, nie chcę myśleć w jakim stanie został sprowadzony. Pod względem mechanicznym okazał się być w porządku. Jeszcze tylko ostrzeżenie, żeby nie szaleć bo dużo fotoradarów na drogach i jedziemy do Mestii.
Jedziemy oczywiście przez Zugdidi, bo przez Lentheki nie możemy (jak nam poźniej pokazał, poznany Turek, jak się po drodze Pajero utopiło, to nie dziwię się, że nie pozwalają jeździć tą trasą).
Jest sporo fotoradarów - a przynajmniej ostrzeżeń przed nimi, ale z uwagi na to, że dopiero uczę się jeździć po Gruzji to nie stanowią dla mnie przeszkody. Za to przeszkodą jest co innego. To co od razu rzuca się w oczy to żywiec
w najróżniejszej postaci. Krowy, świnie, konie są wszędzie, w mieście, na wsi, a przede wszystkim na drodze trzeba bardziej uważać niż na fotoradary.
W Zugdidi zatrzymujemy się na obiad, miejscowy parkingowy "machacz kijem" wskazuje nam miejsce. I tak je wypatrzyłem, ale to niemiało znaczenia, jak odjeżdżaliśmy zażyczył sobie 3 żelki (jak się później okazało stanowczo za dużo, ale trudno nie zrujnowało nam to budżetu). Posileni możemy jechać dalej. O ile do Zugdidi jest płasko to już kilkunaście km dalej zaczynają się góry. Pogoda niestety się psuje i jedziemy wzdłuż rzeki Inguri w deszczu i mgle (a może to chmury były). Pomimo mocno ograniczonej widoczności co rusz możemy zobaczyć mniejsze i większe wodospady wzdłuż drogi. Asfalt mocno powycinany przed łataniem uzkodzeń, więc trzeba uważać żeby nie wpaść w dziurę. Ruch na drodze, nie jest duży ale mimo to, widzę że dla miejscowych jestem zawalidrogą
. Na wysokości miejscowości Khaishi przestaje padać, niebo się przeciera, gdzieniegdzie pojawiają sie skalne tunele. Widoki coraz lepsze, w pełnym słońcu zieleń wiosennych traw kontrastuje z szarością skał i bielą ośnieżonych szczytów, część z nich tonie w chmurach. Jedank nie zatrzymujemy się bo chcemy jak najszybciej dotrzeć do celu. Myślę sobie, że porobimy zdjęcia jak będziemy wracać pojutrze (akurat, nie będzie żadnyc zdjęć z trasy, ale o tym jeszce nie wiedzieliśmy). Droga jest kręta, im wyżej to nawierzchnia zmienia się z asfaltowej na betonową. Trzeba uważać bo na drodze mnóstwo kamiieni, gdzieniegdzie brak na wierzchni tylko szuter, ale ogólnie nie jest źle. Do Mestii docieramy po 19, wybrana kwatera bardzo dobrze oceniana na bookingu nie była tak rewelacyjna, za to jej największą zaletą była lokalizacja blisko centrum miasteczka. Zostawiamy graty i idziemy na krótki spacer. Jeśli chodzi o zabudowę, to dominują wieże sprzed około 1000 lat. budynki robią wrażenie.
Nie brakuje krów i trzeba uważać żeby nie wdępnąć w placek
Nie brakuje również zabytków techniki radzieckiej
Poza tym nie brakuje tu bałaganu znanego z macedońskich, czarnogórskich czy bośniackich miasteczek. Niestety robi się coraz ciemniej i nie dlatego, że jest późno, ale dlatego, coraz bliżej są czarne burzowe chmury. Z daleka słychać odgłosy grzmotów, zawijamy się na kwadrat. Po drodze na szybko wstępujemy do fastfooda z shawarmą. Bar prowadzą 2 babcie, zamawiamy 4 średnie, które okazują się być gigantyczne. W guest hausie zamawiamy jeszcze śniadanie na następny dzień i na tym kończymy pierwszy dzień.
Przez pół nocy leje jak z cebra. Na szczęście poranek jest pogodny. Właścicielka serwuje śniadanie, pyta o plan na dzisiejszy dzień, sama podpowiada żeby pojechać do pobliskiego Heshkili, to dzieciaki będą mieć frajdę. Tak też robimy.
Dojeżdżamy częściowo szutrową trasą po kilkunastu minutach. Widoki są fantastyczne.
Chwilę spacerujemy, robimy zdjęcia i jedziemy pod punkt z którego możemy ruszyć na nidługi trekking do lodowca Chalaadi. Po drodze jeszcze widok na Mestię.
Na powyższym zdjęciu w prawym dolnym rogu widoczny jest pas startowy niedużego lotniska dla awionetek. Jest to też jeden ze sposobów na dotarcie do Mestii z Kutaisi, operatorem jest Vanilla Sky. Nawet ceny są przystępne bo 50 żelków od osoby, ale niestety w tym czasie, w którym my byliśmy loty nie były dostępne. Z tym lotem podobno jest jeszcze jeden problem, nie rzadko wypadają z uwagi na warunki atmosferyczne (to gdzieś wyczytałem w necie).
Dojeżdzamy do wiszącego mostku stalowego (można tam dojść z miasta ale jest to niezbyt ciekawy, blisko 2 godzinny spacer w jedną stronę), deski na nim wzbudzają naszego zaufania, ale zamykamy oczy i przechodzimy na drugą stronę rwącej rzeczki.
Początkowo trasa wiedzie przez las pod górkę, następnie dochodzimy do inngo potoku i z każdą chwilą otwierają się przed nami coraz to bardziej okazałe widoki na otaczającą dolinę szczyty.
Niestety szczyt Uszby, u podnóża której jest lodowiec Chalaadi spowita jest chmurami. Chmur z czasem robi się coraz więcej, słychać zbliżającą się burzę. niestety nie zabawimy tu długo. Spadamy, po drodze dopada nas jeszcze ulewa, na szczęście jak intensywna, tak też krótka. Przyjemna mimo wszystko wycieczka dobiegła końca, wracamy do auta i jedziemy na obiad.