Do Tbilisi dojeżdżamy już po zmroku, do tego podczas jazdy do stolicy zaczęło padać, dobrze, że chociaż zwierzyny na drogach nie było. W międzyczasie jeszcze Iga wygrywa w RG więc dzień można uznać za udany
. Z zewnątrz hotel niepozorny w środku ok, przestronny pokój, wygodne łóżka. Po intensywnym dniu wreszcie trochę mogliśmy odpocząć, podegustować zakupione wcześniej trunki, tym bardziej, że kolejnego dnia nie trzeba będzie siadać za kierownicę. Jak lubię prowadzić, tak po tych kilku dniach byłem tą gruzińską jazdą naprawdę zmęczony. Długie, kręte, liczące nawet kilkaset km odcinki drogi, które pokonywaliśmy prawie codziennie, często miały dodatkowe przeszkody np w postaci krów, psów, koni, owiec i chyba tylko świnie, choć równie liczne to preferowały odpoczynek w rowie bądź na poboczu i w najmniejszym stopniu z dróg korzystały. Trzeba było dodatkowo uważać czy akurat za chwilę z naprzeciwka nie trzeba będzie się mijać z dwoma autami, które to będą sie wyprzedzać na zakręcie, czy też może chwilowo jest przerwa w asfalcie i trzeba hamować żeby nie urwać zawieszenia, a jak mamy pecha, to, to wszystko mogło się zdarzyć naraz. To stałe czuwanie naprawdę wykańcza
. Zwiedzanie Tbilisi przypadało na niedzielę. Śniadanie było takie sobie, ale na szczęście nie wyszliśmy głodni. Nasz hotel usytuowany jest praktycznie przy samej stacji metra, kupujemy w kasie, karty z doładowaniem na cały dzień i jedziemy na Station Square. Trochę nieoczywisty cel na początek naszego zwiedzania - stołeczny bazar. Lubię takie miejsca z kilku powodów, ludzie tam są autentyczni i nie koniecznie wystylizowani jak centrum handlowym przy Rustaveli Avenu
, mogę zobaczyć jakie są preferencje kupujących, można zaopatrzyć się w produkty, które w innych bardziej turystycznych miejscach są zwykle droższe, albo ich po prostu nie ma. Generalnie na bazarze można kupić wszystko od żywności poprzez rośliny do ogrodu, chemię, odzież, obuwie po sprzęt gospodarstwa domowego i nowy i używany. Masa owoców i warzyw, smakowicie wyglądające sery, najbardziej ubolewam nad tym, że nie można ich było przywieźć. Jak ktoś chce świeżą rybę, proszę bardzo, prosto z akwarium, kawior w słoiczkach, miałem na niego ochotę, ale chyba musiałbym go zjeść na miejscu, bo gdybym się za niego zabrał po kilku godzinach łażenia w upale to chyba bym się po... zwymiotował znaczy się. Zakupiliśmy czurczele, arkusze owocowe tklapi i najbardziej aromatyczne mieszanki przypraw.
Teren bazaru jest dosyć rozległy. Na stację metra wracaliśmy od innej strony co wiązało się z tym, że tym razem musieliśmy skorzystać z przejścia podziemnego, ale jakiego. Jak dla mnie to był prawdziwy labirynt w którym do tego handlowano używaną odzieżą. Przejścia były tak wąskie ( bo zawalone tymi ciuchami i stoiskami), że ciężko było się przez nie przecisnąć no i ta specyficzna woń, żeby nie powiedzieć smród. W końcu udało nam się znaleźć wyjście, złapaliśmy świeższe powietrze jakbyśmy przynajmniej wynurzali się spod wody po przepłynięciu całego basenu. Jedziemy na Liberty Squre. Mijamy muzeum narodowe, parlament,
przechodzimy obok Kaszweti - kościoła z początku XXw, repliki XI-wiecznej katedry.
W przylegającym do niego parku 9go Kwietnia, na chwilę przysiadamy w cieniu drzew, można skorzystać z poidełka, co w taki upał jest jak zbawienne. Jest też kibelek.
Po chwili udajemy się na pobliski Suchy Most na którym odbywa się handel starociami. Niestety nie ma tam nic szczególnego.
Idziemy w kierunku najstarszej części miasta.
Po drodze mała przekąska, w Czechach zwana trdelnikiem a Gruzji? nie wiem.
MIjamy wieżę zegarową Rezo Gabriadze, ale nie chciało nam się czekać do pełnej godziny nawalającego w dzwon anioła.