c.d...
Siedzimy na Lia kilka godzin, walczymy z falami w zasadzie. Nie sposób pływać, bo fala natychmiast osiąga jakieś dwa metry i wyrzuca bezwładne ciało na brzeg! Oczy dookoła głowy. Nadia ma mega radochę, ale mała nieuwaga i znajduje się pod grzywą fali. Niebezpiecznie. I pięknie. Och, gdyby tak mieć jeszcze tydzień zapasu... Jeszcze raz byśmy tu wrócili.
Jest tu na miejscu spora tawerna. Może mają coś więcej niż tylko dania z grilla (pod Amerykanów). Może jakieś lokalne jadło? Idziemy sprawdzić. Nazwa bardzo mi się podoba.
Otoczenie też jak z Alicji w Krainie Czarów.
Jedzenie równie bajeczne. Dobrze przynajmniej, że pod koniec pobytu. Plaża plus jedzenie na miejscu a nie plaża tu, jedzenie na drugim końcu wyspy... Zaczynam chyba podświadomie stawiać wyspie plusy i minusy Jedzenie to kwitesencja. Taki creme de la creme. Ponoć, kto nie skosztuje lokalnych specyjałów miejsca, w które się udaje, nie pozna go nigdy. Wierzę w to. Zgrabnie uszyte hasło. Jest w nim dużo autentyczności.
Wracamy. Ale tym razem nie odpuszczam. Od kilku dni męczy mnie najwyższej położony monastyr na wyspie. Widzimy go idealne jak na dłoni, leżąc na Ftelii (tej od surferów). Jadąc w kierunku Panormos wyraźnie widać podjazd pod sporą górkę. Piękna serpentynka. Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł, zwłaszcza, jeśli się człowiek porusza taką cienizną jak nasz Hundai. Z klapnietą klapą...
Oczywiście zjazd przegapiliśmy. Kółeczko, wracamy. Jest! Ciekawe. Wjazd oznaczony jest tylko z jednej strony, wszystko jasne Z duszą na ramieniu podjeżdżamy pod górkę. Teraz widać, że to wcale nie taka sobie górka. Wąska jak wstążka droga, trudno się wyminąć, zwłaszcza, kiedy jakiś 'lokal' wylatuje jak torpeda zza zakrętu
Dojeżdżamy do rozgałęzienia. I gdzie teraz? W lewo wydaje się, że to wjazd w jakieś... ruiny. W prawo wygląda to ciut lepiej. Wybieramy tę drogę. I znów w górę. W dole rozpościera się piękna dolinka. Płynny zjazd w dół i przed nami...
Po swojej lewej też mam uroczy widok, o!, Ftelia w oddali! Stamtąd podziwiamy biały monastyr, przy którym właśnie wyhamowaliśmy.
A jak wygląda z tyłu?
Z perspektywy dzwonu, okolica jawi się jeszcze ciekawiej.
Stamtąd zjechaliśmy właśnie.
Naturalnie wszystko pomyliłam... Hundaiem jeździliśmy za pierwszym razem. Teraz mieliśmy Micrę i w niej ten żałosny bagażnik.
Obowiązkowa fota. Urzeka mnie w niej kolor. Połączenie nieba i bieli, od której kołuje się w głowie!
I obowiązkowe wejście do środka. Jest skobelek. Bez problemu drzwi się otworzyły...
Ikony i błogi chłód. Intensywny zapach wypalonych świec. Trwamy tak sobie. Czy nam gdzieś się spieszy?
Przemierzając tę samą drogę, zatrzymujemy się tam, gdzie widać, że jest życie. Wioska jakaś, coś się dzieje.
Miły wycinek wyspy. Jeszcze tylko rzut oka w drodze powrotnej na Pssaru. Plaża okrzyknięta najchętniej odwiedzaną przez celebrytów. Wejście na nią prowadzi przez chilloutowy tunel...
Uwielbiam poduszki w takich miejscach! Ale zatłoczona plaża jakoś średnio mnie powala.
Zachód słońca oglądamy tuż przed wjazdem do Chory. Siedząc w ciszy, dzwonię do domu. Zdechł nasz ukochany pies. Chorował od dawna, ale za każdym razem, kiedy mu się poprawiało, mieliśmy nadzieję, że sobie poradzi. Najkochańszy rottweiler pod słońcem. Pies, dzięki któremu wyszłam poza utarte stereotypy na temat tej rasy. Ryczę jak głupia...