Nasza robinsonada pozostawiała wiele do życzenia pod względem estetycznym. Niewykończona elewacja straszyła szarzyzną, wkoło widać było bardzo zaawansowaną i pomysłową prowizorkę
, a o czystość ostatecznie zadbałam sobie we własnym zakresie. Jednak dom niewątpliwie miał dwie podstawowe zalety: niską cenę i wszystko, co do życia potrzebne w środku: nieźle wyposażoną kuchnię (oczywiście bez kuchenki mikrofalowej i tostera
) z bardzo sprawną lodówką i kuchenką; w gniazdkach (przynajmniej niektórych) płynął prąd 230 woltów skutecznie ładujący wszelkie akumulatory, dzięki czemu mogę tu wklejać zdjęcia.
A do tego wszystkiego, jak wisienka na torcie, z kranów od rana do wieczora płynęła ciepła woda - oprócz tych dni, gdy instalacja strajkowała.
Jakoś nie zaniepokoiłam się, gdy po naszym przyjeździe na miejsce w łazience i kuchni była tylko zimna woda - kto późno przychodzi sam sobie szkodzi, a księżyc solara nie naładuje.
Kiedy jednak wczesnym popołudniem następnego dnia ciepłej wody nie było dalej, poszłam sprawę wyjaśnić do gospodarzy, swoją drogą bardzo miłych starszych ludzi, zajmujących latem mieszkanie na parterze. Pan przyszedł, posprawdzał, posnuł różne teorie (sąsiedzi zużyli? ale jak mogli zużyć nagle 300 litrów?), po czym postukał się w głowę i poleciał odkręcić jakiś zawór, o którym zapomniał. Po około dwóch godzinach nagrzana woda radośnie popłynęła z kranów.
Przy okazji okazało się, że mamy bardzo hardcorowych sąsiadów z Zagrzebia, którzy przez kilka dni mieszkali bez ciepłej wody w kranach i nawet się nie zdziwili. Jako amatorzy robinsonad przywieźli ze sobą prysznic kempingowy i myli pod nim czwórkę dzieci. Szacun.
Przez kilka dni było prawie doskonale, zatem porzuciłam wstępnie przyjętą myśl, żeby w razie braku ciepłej wody znaleźć sobie mieszkanie w Jelsie. I właśnie gdy po paru komfortowych dniach zapłaciłam za pobyt, ciepła woda nagle znów przestała płynąć z kranu.
Solar był nowy, przed przyjazdem wyśledziłam, że założyli go zeszłej zimy, więc było to dość dziwne. Okazało się, że coś tam się przytyka czy blokuje, taka powiedziałabym
choroba dzieciństwa. W rezultacie co jakiś czas ciepłej wody zaczynało brakować, wtedy ktoś leciał poinformować gospodarzy, starszy pan wchodził na dach naprawić instalację i woda znowu się pojawiała. I tak wkoło Macieju średnio co drugi dzień. Nawet sprowadzony fachowiec nie bardzo pomógł.
Gdyby nie ten szczegół (i oczywiście brak suszarki
) właściwie nie odczułabym różnicy między życiem w robinsonadzie i w tradycyjnym cywilizowanym apartmanie. Zatem, mimo wszystko, nie mam zamiaru zniechęcać tych, którzy się wahają przed podjęciem decyzji o takich wakacjach. Fajnie było w robinsonadzie - tylko Robinsonów troszkę za dużo.