Re: Teneryfa w tydzień - zapraszam.
DZIEŃ 4Po solidnym śniadanku, pakujemy się w corsę i ruszamy znowu w kierunku Puerto de la Cruz. Wjeżdżamy po drodze do Icod de los Vinos:
Oglądamy tam to słynne smocze drzewo:
Drzewo nie robi na nas absolutnie żadnego wrażenia. Miasteczko dosyć urokliwe, ale strasznie komercyjne z powodu drzewa – parking płatny, co krok naganiacze rozdają ulotki do sklepów z suwenirami – wchodzimy do pierwszego lepszego z alkoholami, akurat trafiamy na moment w którym autokarowa wycieczka polaków poszła na degustację – cwane hiszpanki przeprowadzają degustację nalewając rozmaite trunki w tym te słynne niby „ze smoczego drzewa” (dla nas smakują jednak jak jakiś stary syrop) śmiesznie przy tym akcentując „pooooolaaacyyyy” – nie dajcie się zwieść – jeżeli likier z bananów 20% w butelce 0,35 litra w Icod de los Vinos kosztuje 4,60 euro to w supermarketach w Playa de las Americas taki sam dostaniecie za 3,60 euro. My jeszcze o tym wtedy nie wiemy i kupujemy co nieco.
Po przyjeździe do Puerto de la Cruz szukamy parkingu – trafiamy na ogromny, blisko oceanu. Jakaś ciemnoskóra „parkingowa” kieruje mnie w puste miejsce (nie powiem, ciężko było znaleźć) po czym kasuje 2 euro za niby „All Day” – niestety, nie doczytałem i zapłaciłem frycowe. Samochód z naklejką „Cicar” musiał zadziałać też jak magnes na oszusta. Przynajmniej dobrze mnie ona swoim łamanym angielskim poinformowała, że do plaży Martianez od parkingu jest rzut beretem, natomiast do plaży Jardin lepiej dojechać samochodem.
Zmierzamy na kompleks basenowy Lago Martianez - zaprojektowany on został przez Cesara Manrique - lanzaroteńskiego artystę:
Już jesteśmy blisko wejścia na kompleks:
Miejscowe czesie
Na wejściu miła niespodzianka cenowa w porównaniu do innych parków/kompleksów na Teneryfie – wejście – około 5 euro od osoby za cały dzień. Kompleks słabo nastawiony na turystów – chyba bardziej służy miejscowym – obsługa ani mru mru po angielsku, żadnego oznakowania, nic, bilet wstępu to zwykły paragon z kasy. Wchodzimy na kompleks szukając szafek/przebieralni:
Okazuje się że szafek zamykanych na klucz nie ma, jest tylko zwykła szatnia z wieszakami, której pilnuje jakiś woźny - oczywiście też po angielsku nie odpowie ani słowem. Masywny kanaryjczyk próbuje mi chyba na migi pokazać że nic tu nie ma prawa zginąć bo on tu rządzi. Cóż, przezorny podwójnie ubezpieczony – mam na taką okoliczność taki oto wodoszczelny „worek” na klucze, pieniądze i kartę, który można nabyć na allegro za około 30 złotych:
Nie wiem co to oznacza, ale takie drewniane pale były powbijane co jakiś kawałek na obrzeżach kompleksu:
Woda we wszystkich basenach jest słona – zaciągana jest prosto z oceanu – z tego też względu wydaje się być zimna, jednak po pełnym zanurzeniu to wrażenie od razu mija.
Karta, klucze, kasa - zabezpieczone – ale co z aparatem? Jednak w sumie przyjechaliśmy tu głównie żeby popływać, a bez sensu gdy jedna osoba miałaby pilnować dobytku – decydujemy się zostawić "fufu" w tej pilnie strzeżonej szatni na te 2 godziny.
Sporo pływamy, woda sięga maksymalnie może na głębokość 1,4 metra. Mamy trochę pecha trochę szczęścia. Pecha bo akurat w tym dniu (sobota) są wyłączone te niesamowite fontanny które wyrzucają wodę na wysokość kilku metrów, z drugiej szczęście, bo świeci słońce nad Puerto de la Cruz – a jeszcze poprzedniego dnia było pełne zachmurzenie jak zwiedzaliśmy Loro Park.
Leżaki na terenie basenów są darmowe, jest też kilka punktów z jedzeniem - jedna z restauracji znajduje się na wyspie położonej na największym z basenów:
Z basenów rozciąga się ładny widok na ocean i plażę Martianez – do najlepszych to ona jednak nie należy.
W pewnym momencie nad laguną ląduje jakaś kanaryjska kaczka – nieźle jej podchodzą polskie kruche łakotki, podobnie jak tutejszym jaszczurkom.
Po kilkugodzinnym odpoczynku na basenach, ruszamy w miasto – W Puerto de la Cruz jest sporo różnych kościółków, zakamarków, fajnych placyków:
I na co ludziom te pomniki? Lepiej chyba nie mieć
Puerto de la Cruz różni się sporo od naszego spokojnego Puerto Santiago – na głównym deptaku prawie każdą ławkę zajmuje ktoś kto chce Ci coś wcisnąć – a to te afroamerykańskie warkoczyki Ci mogą zrobić, a to jakieś bambusowe ustrojstwo tuż za rogiem, w uliczkach spotykamy też gościa który sprzedaje zdjęcia ze swoimi papugami. Jest też sporo pantomimy na deptaku i w uliczkach.
Niektóre miejscowe czesie (:P) wolą się kąpać na naturalnych basenach niż płacić 5 euro za Lago Martianez
Zmierzamy w kierunku parkingu – parkingowej oczywiście już nie ma, skończyła prace na dziś - ruszamy tak jak poleciła samochodem na plażę Jardin – tam ciężko z parkingiem zaraz przy plaży – parkujemy w ulicy równoległej trochę dalej.
Plaża Jardin jest bardzo urokliwa – z czarnym piaskiem:
Jednak do kąpieli to jest ona średnia – w wodzie występują kamienie. Lepiej chyba połowić tam ryby:
Na koniec udajemy się do oddalonej o 3 km od Puerto de la Cruz słynnej La Orotavy –najpiękniejszego miasteczka na wyspie.
To miasteczko to istny raj dla fotografów, wszędzie fajne widoki:
Przyjeżdżamy tutaj już właściwie pod wieczór i ogrody są już pozamykane, ale to nic – i tak jest gdzie robić zdjęcia:
Wspinamy się bardzo wąską uliczką o nachyleniu chyba ze 25 stopni pod górę pomiędzy posklejanymi domkami:
Na niektórych dachach rosną jakieś badyle, na tym zdjęciu dobrze też widać kąt nachylenia uliczki:
Nie wiem jak te samochody tu parkują – nie wyobrażam sobie zaparkować kopertą na tak stromej drodze. Chodnik ma chyba szerokość 30 centymetrów…
W pewnym momencie zjeżdża jakiś większy samochód z góry – wciągam jak najbardziej brzuch i ustawiam się bokiem do ulicy, przylegając do ściany, żeby mnie lusterkiem nie zahaczył.
No i masz - to nie była ściana, tylko jakieś stare drzwi, takie jak te:
Które otwierają się, powodując, że wpadam na dosłownie pół sekundy do tego nieczynnego baru:
Okazało się, że w tym samym czasie do tego gościnnego lokalu zmierza właśnie jakiś miejscowy moczygęba – burknął coś tylko do mnie po hiszpańsku.
W końcu wychodzimy na górę i tam podziwiamy ogródki w ichniejszych domkach-bliźniakach:
Jest i zapuszczony ogród w opuszczonym domu:
Zmierzamy już w stronę samochodu odkrywając coraz to nowe zakamarki tego pięknego miasteczka:
Zbliża się zachód, trzeba jechać, przed nami 1,5 godziny drogi.
Dojeżdżamy już po ciemku do hotelu, udało się zdążyć na kolację. Tak minął dzień czwarty spędzony na Teneryfie.