W ostatniej już części mojej grafomańskiej twórczości zawitam na chwilę w Tatry Słowackie. Ta część Tatr jest znacznie większa i, rzecz jasna, wyższa od tej naszej. Z tej też racji wypada tam choćby zajrzeć. Również ze względu na inność, tak bynajmniej mi się te góry ukazały, inność w kolorycie ścian i turni a także w budowie dolin. Ale o tym w trakcie opowiadania. Sama wyprawa, tradycyjnie, zaplanowana była w najmniejszych szczegółach jeszcze w domu. Studiowanie mapy, zakup euro, ubezpieczenie. Jak to jednak czasem w życiu bywa nieraz coś nie wyjdzie i trzeba działać improwizując. Tak było i w tym przypadku. Pogoda całkowicie pokrzyżowała nam plany. Najpierw, w dzień kiedy mieliśmy jechać cały czas padał deszcz a potem na drugi dzień też nie było wymarzonej pogody. Przez to wyjechaliśmy później niż to było zaplanowane i wszystko musiało zostać poddane weryfikacji. A przez to, że nie znam tych terenów do dziś żałuję, że poszedłem tam gdzie poszedłem. Ale ta refleksja przyszła już później, w trakcie marszu. Ale już bez nudzenia, do rzeczy. Sama droga nas zaskoczyła pozytywnie. Przynajmniej ten kawałek do Szczyrbskiego Plesa. W tym roku zobaczymy dalej, aż do granicy węgierskiej. Ale ten odcinek ładna, równa droga i w dodatku, wbrew temu co się naczytałem, bez ani jednego patrolu policji. Sam parking również inny niż u nas...
... Samochody ustawiane są wzdłuż drogi przez co jeden drugiego nie puka drzwiami. Cena prawie taka jak u nas - ok. 5 EURO.
Po załatwieniu formalności i przebraniu się ruszamy w drogę, najpierw do Popradzkiego Stawu. Ale, ale. Gdzie podziali się ci wszyscy ludzie, te tłumy tak jak do Moka. Droga, można powiedzieć, siostrzana a tu w porównaniu z polską stroną pusto . Może po prostu tak trafiliśmy ale nam to bynajmniej nie przeszkadza.
Po drodze do Popradzkiego Stawu.
Nie wiem czy strona południowa i lepsze operowanie słońca sprawia, że te góry mają jakiś inny odcień. Są jakby jaśniejsze. A może wyblakłe od słońca.
Można natrafić też na takie cudo. Nie wiedzieliśmy czemu ani komu to służy ale ładnie wygląda.
Tu też można spotkać taterników.
Po dojściu do stawu i schroniska oczom ukazuje się wręcz bajkowy obrazek.
Będąc na Słowacji trzeba obowiązkowo posmakować ichniego piwa. Wobec tego zasiadamy przed schroniskiem, przed szklanką słowackiego piwa. Córka natomiast dostała loda, za którego w Polsce dostałaby cztery takie same. No ale raz się żyje. Po orzeźwieniu i odpoczynku (po drodze do schroniska kropił deszcz a teraz zrobiło się gorąco i słonecznie) ruszamy w dalszą drogę do Doliny Mięguszowieckiej. Nazwa znajoma. Szczyty w Polsce, dolina na Słowacji.
Skalne otoczenie Doliny Mięguszowieckiej
Początkowy fragment drogi na Rysy...
... I prawie końcowy. Schronisko pod Rysami.
Rzut oka na dno doliny. U nas doliny Tatr Wysokich bogate są w stawy, tam dość duży płaskowyż porośnięty kosodrzewiną, stawy są dopiero wyżej.
Nawet na południowych stokach gdzie, nie gdzie zalegają płaty śniegu.
Jeszce jedno spojrzenie na porośniętą kosodrzewiną dolinę.
W dole przebyta droga. Turystów jak na lekarstwo. Może sprawiła to data, wszak był już koniec sierpnia.
Słowacki drogowskaz.
Mój wymyślony na szybko cel (pierwotny to były Rysy) to Hińczowe Stawy. Jednak późny przyjazd i dalsze opóźnienie spowodowane deszczem zweryfikowały i tę trasę. Doszedłem jednak bardzo blisko.
W czasie zejścia udało mi się uchwycić niekwestionowaną królową gołych, skalnych szczytów.
A to już skocznie narciarskie w miejscowości Szczyrbskie Pleso
Otoczenie stawu o tej samej nazwie co miejscowość, w której jest położony.
Pensjonaty położone nad samym stawem. Piękna, bajkowa architektura.
Na zakończenie widok na Łomnicę z szosy w czasie drogi powrotnej. Na focie słabo widoczne, w rzeczywistości wyraźniej widać liny kolejki i samą kolejkę. U góry stacja końcowa.
I tak kończy się zeszłoroczna przygoda z Tatrami. Krótka ale, moim skromnym zdaniem, treściwa. Nie znaczy to oczywiście, że resztę dni z prawie dwutygodniowego pobytu spędziliśmy leżąc. Były to jednak wycieczki mniej tatrzańskie i z tej też racji nie nadające się do tytułu niniejszej relacji. Oczywiście też nie było to chodzenie po Krupówkach. Przyznam się, że byliśmy tam raz w pierwszy dzień i po zaledwie godzinie byłem bardziej zmęczony niż po najdłuższym łażeniu po górach i po łańcuchach.
A na zakończenie jeszcze tylko spojrzenie ...
... na nasz pensjonat ...
... i na góry widoczne z przed pensjonatu.
A po obiedzie w samochód i do domu.
Dziękuję wszystkim, których zainteresowała moja opowieść. Następna już niebawem z Czarnogóry i obiecuje, że też będą góry.