Widzę że uprzejmości wymienione ( chyba że ten tekst był do mnie
) , więc kupujemy bileciki wstępu do TPN , smarujemy buziole kremem z wysokim filtrem i rozpoczynamy wędrówkę.
Trasa przyjemna , bardzo atrakcyjna widokowo , jest czym oko nacieszyć.
Ludzi sporo , "ranne ptaszki" już wracają , nasze dziewczynki dzielnie maszerują.
Trzy starsze ze swoimi plecakami , ja "doładowana" potrójnie ( za siebie , za naszą trzylatkę i za męża niosącego nosidło dla najmłodszej uczestniczki tej wyprawy ).
Co w plecakach ?
Ciepła bluza , butelka z wodą , peleryna , kanapki. Dla najmłodszej cały zestaw ubraniowy .
Może niepotrzebnie to piszę , ale jak czasem widzę jak ludzie wybierają się w góry.....
Widzieliśmy już kompletnie przemoczonych turystów ( bo przecież słonko świeciło gdy wychodzili z kwatery ) , widzieliśmy poparzone nóżki kilkumiesięcznych dzieciaczków ( bo..? nie wiem...myśleli ludzie że w górach słońce nie opala ?), panie w mniej lub bardziej dziwacznym obuwiu......
A ponieważ to opowieść o wędrowaniu z dziećmi , więc może takie praktyczne porady też komuś pomogą się przygotować do wyjazdu w Tatry , lub inne górskie rejony.
Przyjemnie się wędruje , chociaż słońce grzeje coraz mocniej ( czapki na głowy obowiązkowe ).
W zasadzie to już piecze , pali ,nie wiem jak to nazwać. Niebo nad górami robi się jakby ciemniejsze, coraz bardziej i bardziej.....
Wkrótce " mrucy i hucy " , nasza szesnastolatka zastyga w bezruchu , panicznie boi się burzy.
Ciocia mówiła o wycieczce w Tatry , o atrakcjach tego typu nie wspominała.
Idziemy przez las , słońce jeszcze przyświeca , ale niebo nabiera już intensywnej barwy i to "mrucenie" jest coraz wyrażniejsze.
Najmłodsze dziecię dostaje zaproszenie do nosidła , tak będzie szybciej.
Wkrótce są i efekty świetlne. Jeden , drugi , trzeci.....Słońce gdzieś nam zniknęło i jakieś wietrzysko zaczyna się wzmagać.
Patrząc na znaki , do polany zostało nam niewiele drogi , ale wiemy już z mężem że nie zdążymy.
Zarządzamy krótki postój i zakładanie peleryn , a póżniej szybki marsz.
Po kilku minutach zaczynają spadać pierwsze krople deszczu , a póżniej mamy prawdziwe oberwanie chmury.
Na polanę wbiegamy mokrzy , leje tak że świata nie widać , stajemy pod daszkiem bacówki i wdychamy swieże , chłodne powietrze.
Po ok. 15 minutach wszystko cichnie. Gór prawie nie widać , więc oceniamy "straty". Mokre nogi , dłonie , twarze... Reszta uratowana.
Ale nie u wszystkich. Nasze najmłodsze dziecię jest przemoczone C A L U T K I E !
Nie wiem jak to się stało. Czy żle założylismy pelerynę , czy sama ją sobie podwinęła gdy biegliśmy....Nie wiem .
Ale wiem że ZAWSZE należy mieć kompletny strój na zmianę jeśli uczestnikiem wyprawy jest trzyletnia pannica.
Starsze dziewczyny robią za parawan , a my przebieramy malucha.
Zrzucamy peleryny , zakładamy bluzy , jest na prawdę zimno.
Widoki....nie ma widoków.
Dopiero po kilku minutach , gdy siedzimy przed bacówką i zajadamy ciepłe oscypki , ziemia zaczyna parować.