Nic nie widać!
Gdzie jestem?
Po której stronie?
Wszystko zaczyna się mieszać...
Biały obłęd dookoła i ja w samym oku cyklonu.
Ale mi los dał popalić!
Czas nieubłaganie leci, jest już odczuwalne dobre -kilkanaście stopni poniżej zera, ale będzie jeszcze zimniej- idzie przecież noc.
Wszystko to sprawia, że zbieram się w sobie i ruszam. Ale jak!
Gdyby ktoś nagle magicznym zaklęciem rozwiał noc i tę śnieżną zasłonę i zmienił ciemność na jasność oraz zabrał wiatr- jak w jakiejś czarodziejskiej stopklatce, oczom widza ukazałaby się skurczona dziwnie postać, wlokąca się z głową i tułowiem pochylonymi mocno na dół- niczym jakiś garbaty żebrak schylający się za kawałkiem chleba na chodniku.
Pewnie tak to musiało wyglądać, bo pamiętam, że potem oprócz nóg cholernie bolały mnie plecy - a wszystko przez konieczność patrzenia na śnieg pod i przed nogi! Była to po prostu jedyna możliwość jakiejś orientacji czy jestem na samej grani, czy śnieg ucieka w lewo lub w prawo na dół... I stąd ta pochylona poza. Wyglądało to tak, jakby ślepiec próbował spatrzyć drogę. Ale ten dziwaczny sposób pozwolił mi nie zejść na niebezpieczne zerwy wschodnie- tam mogło mnie spotkać coś jeszcze gorszego, niż burza śnieżna.
No i ten przeklęty wicher mącący przekaz informacji pomiędzy oczami a mózgiem- wszystko zamazane, rozmemłane- i ja mam w takich warunkach dostrzec światła stacji???!!!
Ale gdzieś tam w głowie cały czas panowała kontrola umysłu i tych śladowych bodźców, jakie jeszcze czasami były zauważalne.
Mówiły mi one, że nieuchronnie zbliżam się jednak do celu, że jeszcze trochę i dojdę.
DOJDĘ! DOJŚĆ! DOCHODZĘ!
To trzy najważniejsze teraz słowa...
Próbuję zobaczyć, która godzina, ale nic z tego. Jest ciemniej niż w murzyńskim zadku- w dodatku w zadku schowanym w głębokiej, mrocznej dżungli psia mać! w dodatku zegarek kompletnie chyba zaparował. No nic dziwnego. Która może być do licha? Ile czasu zajmuje mi ta męka?
I gdzie jest Witek- czy aby nie wpadł na pomysł powiadomienia GOPR!?
Ale by była jazda... w domu nic nie mówiłem, że zostanę na noc...
Wszyscy spodziewali by się mego powrotu dzisiaj wieczorem.
Zaczynam się niepokoić- nie o siebie, ale o tych, którzy martwić się będą o mnie. Jak ich powiadomić? Telefon jest albo na Kasprowym, albo na Gąsiennicowej. Ale goprówka już chyba nieczynna - ratownicy tylko za dnia zimą tam siedzą. No więc automat telefoniczny w stacji kolejki? A jeśli zepsuty? I co jak pozamykają? Bo pamiętałem, że nie tylko nie ma tam możliwości noclegu, ale i niezbyt mile widziani tam są zapóźnieni turyści, którzy szukają noclegu... No niestety, podejście tych z obsługi jest takie: Chcesz spać? To idź sobie do schroniska- na dół.
Dobra, to se pójdę, łaski nie potrzebuję, a poza tym, nie zamierzam "narażać" niechętnych mi ludzi na "straszne reperkusje" spowodowane ich nielegalnym udzieleniem schronienia w taki makabryczny wieczór.
Tylko czy oni zdają sobie sprawę, że taką postawą mogą kiedyś wysłać człowieka na śmierć? W sytuacjach awaryjnych- a taka właśnie przecież jest- nie ma najmniejszych szans na szybki ratunek dla wychłodzonego, zagubionego turysty- jakby się teraz taki trafił. Ani śmigłowiec nigdzie nie wystartuje, ani ratownicy nie przyjdą szybko, ani nikogo po drodze żywego nie będzie, żeby pomóc, wezwać kogoś... obsługa zjedzie na dół, reszta zostanie na poranną zmianę a Ty radź sobie sam- na zewnątrz, w tę okropna kurniawę...
Ale jest tam jeszcze przecież obserwatorium- przemknęło mi przez myśl.
No i co z tego- tam pewnie tak samo jak w stacji kolejki. Albo i gorzej, bo to obiekt tylko dla pracowników i nikogo więcej. Tam nawet poczekalni ani ławek nie ma dla obcych. Tylko pracownicy.
No nieciekawe myśli miałem.
Kompletnie nie kojarząc ile trwa ta moja przeprawa, doszedłem (a raczej doplątałem się na poły powłócząc nogami a na poły wyszarpując je ze śniegu, a te raki, to miałem już ochotę wywalić w cholerę! Śnieg mi zapychał luz pomiędzy nimi a podeszwą!) do takiego miejsca, gdzie miałem wrażenie, że teren się kładzie. To mogło oznaczać, że wyszedłem ze strefy skałek na Skrajnej i zmierzam do pobliskiego, łagodnego Beskidu...
Ufff, to byłaby wspaniała sprawa!
Na czubku Beskida była taka ostra, nawiana krawędź zmrożonego śniegu. Zapamiętałem ją z trasy do.
Ale jak to teraz może wyglądać- pojęcia nie mam!
Wyglądam, przecieram oczy, gogle, ale wszędzie wokół mnie ten cholerny biały pył i płatki świszczące z wiatrem.
Naraz włażę na coś, co przypomina mały garb śnieżny.
Nogi wpadają mi w śnieżną dziurę!
Zapadam się. Ależ tu głęboko!
Czy to ten garb??? Nie wygląda, nie przypomina...
Chrzań ten pieprzony garb i idź dalej- mówi mi rozum!
Jak teren będzie się kładł, to znaczy, że jesteś na dobrej drodze. A jak nie, to się wrócisz.
Wrócisz???
Do czego i gdzie, jak śnieg w pięć minut zasypie wszystkie ślady!!!
Faktycznie...choooleeeera!
Ale teren rzeczywiście się wypłaszcza i ze zdziwieniem zauważam, ze nie ma nigdzie skałek. Tylko sam śnieg i jest płasko! Przełęcz Liliowe?!
Podświadomie czuję finisz. Niczym koń, który zwietrzył na pustyni wodę i ruszył żwawo przed siebie odżyłem i ja, ruszając się energiczniej.
Tak jak bliskość szczytu dodaje skrzydeł, tak teraz ta poczciwa, zwykła, znana tysiącom stacja kolejki na Kasprowym Wierchu stała się dla mnie szczytem marzeń- żeby tylko dojść i odpocząć pod dachem.
Może być jakaś szopa, nawet kibel- żeby tylko odsapnąć od tej zawieruchy i dać odpocząć nogom!
Wtem mam wrażenie, że słyszę jakiś dziwny, metaliczny dźwięk.
Omamy zmęczeniowo-słuchowe? A może... to człowiek, może kucharki myją garnki w restauracji i mają otwarte okno?
Podchwyciwszy zmysłami wyczulonymi przez wiele włóczęg po górach i spania na dworze w namiocie te śladowe odgłosy, jeszcze żywiej ruszyłem do przodu. Nie było żadnych skał, żadnej stromizny, więc wiedziałem już, że przede mną jest już blisko CEL....
Tylko żebym go kurczę nie minął gdzieś bokiem!
Bo tam dalej- w stronę Zakopanego są przecież urwiska i skały...
Ale musiałbym naprawdę oślepnąć, żeby minąć taką dużą, oświetloną "budę". Przecież musi emitować silne światło. Stacja świeci całą noc. Obserwatorium też. Widziałem to wiele razy z dołu, z dolin. Te malutkie światełko zawieszone gdzieś wysoko w oddali tuż pod chmurami, lub na tle gwiazd.
Tak, no jasne, świeci, ale Murowaniec też świecił, jak tamten facet zamarzł kilkadziesiąt kroków od progu.... Tfu!!! Odpukać!
No ale teraz to mi ta zamieć może już skoczyć! Bo widzę bladą, mleczną plamę w szalejącej zamieci przed sobą!!! Światło! Światło!
Tak, nareszcie!
Idę do źródła tego światła i znowu słyszę metaliczny dźwięk, jakby świst ocierających stalowych linek stukających o jakiś słupek czy maszt.
Naraz wręcz wpadam na... schody!!!
Po prostu budynek wyłonił się tak nagle, że stanąłem jak wryty!
Z tej gęstej śnieżnej mgły nie dało się nawet rozróżnić odległości...
Teraz lepiej rozumiem, jak można się jednak pomylić i ulec złudzeniu. Byłem jakieś 6-8 metrów od budynku i nie widziałem nic! Tylko tę plamę rozlanego światła -jak mleczną poświatę. Jasny gwint! To jak mgła.
Jezu... nareszcie!
Wpadam jak z zaświatów do wnętrza.
A w środku Witek- całe szczęście! Był już nieźle wystraszony o mnie.
Pocieszam go, że i ja o niego też byłem.
Pytam ile na mnie czeka.
Okazuje się, że... prawie godzinę (taki krótki kawałek szlaku a godzinę?!). Kolejka dawno nieczynna. Nikogo nie ma- ostatni zagubieni narciarze dawno na dole. Tylko sprzątaczka i obsługa. On też musiał się przebijać, ale mówi, że miał jeszcze jaką taką widoczność i na kilka metrów dało się widzieć teren i było widać jeszcze niezasypane ślady. To oznaczało, że z każdą chwilą zamieć gęstniała a widoczność malała. Brrrr... całe szczęście, że tak szczęśliwie się to kończy.
Pytamy się nawzajem, co dalej. Czas ucieka, a przed nami śnieżnej sagi część druga- jeszcze do Murowańca. Ale we dwóch, to całkiem inna sprawa. Witek nie jest zbyt zdecydowany kiedy ruszać, jak iść.
Mówię, że w takich warunkach droga jest tylko jedna- jak najprościej do celu. Jak najkrócej.
- Ale co gdy nie widać, gdzie jest jak najkrócej- pyta Witek.
- No to pójdziemy pod słupami wyciągu- odpowiadam...
(dobra, tylko żeby się z nimi nie minąć....bo są co ileś metrów, a ta zamieć...wrrrrr...
).
Naraz drzwi się otwierają i....wchodzi jakiś człowiek z... nartami!
A ten skąd się tu wziął do licha!!!
Duch czy co?!
Facet zasypany śniegiem wygląda jak Yeti- my już odtajaliśmy, siedzimy przekonani, że jesteśmy ostatnimi wariatami, którzy w taką zamieć są jeszcze na górze, a tu jeszcze jeden wariat...
Patrzy na nas jakimś błędnym nieco wzrokiem, jakby zamglonym i taki jakiś nieprzekonany wita się i mówi:
- Wy też zostaliście?
- Zostaliśmy???
- No bo kolejka i wyciąg już nie jeżdżą i ja zostałem. Nie wiem czy zejść, czy zjechać... poczekałem...
Facet mówi to takim dziwnym tonem, jakby nie do końca świadomym powagi sytuacji. Pomyślałem, że albo taki z niego otrzaskany twardziel albo....zimny drań, albo....eeeeee, nie.
Kawał chłopa z tego gościa, ale jakiś taki sztywny, powolny, jakby ...zawiany. No tak, przecież jest zawiany- śniegu w cholerę, piździawa itd.
Tymczasem zerkamy na kartkę, na której stoi jak wół, że zaraz zamykają tą poczekalnię i.... będzie trzeba znowu zmierzyć się z żywiołem.
Idę na dwór, żeby zobaczyć jak tam jest. Jest okropnie. I znowu te metalowe dźwięki. Ale to nie żadne tam kucharki (one już dawno na dole, albo w pokoikach) lecz linki anteny na szczycie i z jakiegoś słupa czy masztu. Wichura wygrywa z nimi swój diabelski takt. Wściekłe szarpanie tych linek i wyraźny, dźwięczny w normalnych warunkach metaliczny stuk ginie jednak w powodzi orkanu jaki miał teraz miejsce nad Tatrami. To jest już wycie a nie szum i hałas! Obecność budynków, załomów dachu i murów, linek i czegoś tam jeszcze powoduje, że dochodzi do tego ów przenikliwy świst, słyszalny tylko wokół tych budynków.
Wszystko to powoduje, że trzeba by się drzeć komuś do ucha, żeby usłyszał co jest mówione.
Boże.... i my mamy w ten orkan iść???
Wychodzenie na dwór powodowało bunt rozumu, ale schodzić z godzinę (albo i więcej!) w tym, to jest albo głupie, albo chore, albo ryzykowne.
I konieczne- dodajmy jeszcze.
Ale jednocześnie jest też inne uczucie. Całkiem przeciwne.
Skoro przeszedłem, dałem radę, wygrałem z tą zamiecią i słabością, to... tylko na dół, łatwo i we trzech (no chyba, że facio zjedzie) jakoś przeżyjemy i damy radę.
W każdym razie- ja dam, czuję, że teraz, to już pójdzie "z górki".
Ale co z nimi? Nie mam pojęcia jakim doświadczeniem i wytrzymałością dysponuje Witek a już o tamtym, w ogóle nic nie wiem...
On w ogóle spadł tu jak z księżyca. Po prostu wyłonił się z mroku i tyle. Ale gdzie on był wcześniej??? Bo chyba nie siedział sobie na śniegu i nie podśpiewywał w taką pogodę! Jeździł na nartach? Taaa...parę godzin temu. W sumie zadziwiło mnie to wszystko.
Wichura zdaje się teraz huraganem. Siła jest taka, że chce mnie przewrócić. Czuję jak kurtka chce mi się wgnieść w ciało, a kieszenie i patki mają ochotę się oderwać od reszty. Szarpie mną i kiwa. 70 parę kilo żywej wagi a miota mną jak worem kartofli. Niedobrze.
Naraz drzwi się otwierają i...wychodzi do mnie "nasza zjawa (żeby nie powiedzieć "znajda"...
)". Krzyczy coś do mnie, ale jak tu rozumieć w taki hałas? Podchodzę i pytam o co biega.
Jest godzina prawie 19:00. Na zewnątrz szaleństwo sił natury.
Za chwilę zamykają jedyne miejsce, gdzie mogliśmy usiąść w środku.
Czeka nas ciężka i trudna przeprawa na dół...
I wtedy ten facet zaczyna powoli, z przerwami mówić...
- "I co? Idziemy? Ale pogoda!
Wie pan, ja zostałem, bo nie wiem jak zjechać w taką śnieżycę.
Próbowałem, ale nic nie widać...
Ciężko będzie...
Wczoraj był Sylwester... no i...
jeszcze jestem na kacu..."
No nieeeeeeeeee!!!
[/b]