Poprzednia część zakończyła się słowami:
"Niebo jest jeszcze czyste, ale od zachodu zaczyna się coś dziać"...
Czy w najgorszym śnie mogłem przypuszczać, że tak niemal fatalnie zakończy się powrót? I że potem wybawi nas z opresji happy end w najmniej spodziewanym miejscu?
Ale po kolei- teraz wejdźmy na szczyt!
Po trawersie w głębokim śniegu wychodzimy na skały zachodniego "filara" a raczej zbocza. Klucząc nieco wychodzimy do szczytowej rysy i w końcu...
Świnica zimą zdobyta!
Zemsta dokonana, cel osiągnięty, radocha jak trzeba. Spotęgowana dodatkowo fantastycznymi widokami sięgającymi hen, daleko w Beskidy.
Widać wszystko, co można widzieć dookoła. Z tym, że od zachodu zaczynają się jakoś dziwnie szybko zbliżać jakieś tumany chmur.
Dodaje to uroku temu wspaniałemu, mroźnemu i biało czarnemu światu wokół nas.
I dlatego, że jest tak niesamowicie pięknie- nie śpieszymy się z zejściem...
Wkrótce zemści się to na nas.
Rozmawiamy, wymieniamy uwagi o tym, co widać.
Okazuje się, że Witold jest...pianistą. Studiuje w szkole muzycznej.
A to mi się trafił znowu ciekawy człowiek w drodze na Świnicę (wcześniej, w lato 1990r, też spotkałem ciekawe osoby na szczycie...).
I dziwić się, ze tak często w życiu latałem na tę górę.
Witold ma ze sobą aparat o którym ja tylko mogę pomarzyć. Hybrydowego Olympusa all on one, z pilotem. Pozwala nam to zrobić sobie wspólne zdjęcia, ale dopiero po zejściu na Świnicką Przełęcz, ponieważ na górze wieje tak niemiłosiernie, że pod nosami zrobiły się nam już "białe smarki" i mając obawy o ten piękny aparacik Witek zaczekał z jego puszczeniem w ruch. Pamiętam, że kilka lat potem podobny model aparatu na O kupił sobie jeden z moich kumpli, wtedy miłośnik fotografii, gdy ja zielony w tych sprawach i dalej trzaskający Zenitami i czymś na kształt idioten kamera made in Germany. Ja jakoś ominąłem hybrydy, bo uznałem, że prędzej czy później mnie jednak ograniczą. Ale to nieistotne- wtedy było to coś i podziwiałem Witka, ze w ogóle zaciągnął w plecaku takie cudeńko na taki mróz! A wyświetlacz już wariował od zimna....
Schodzimy.
Powoli, zmęczeni nie tyle mrozem, co przenikliwym wichrem, który zaczyna mieć już siłę rosnącej zawieruchy. Jakoś po cichu zaczęły niebezpiecznie szybko zbliżać się do nas te białe, gęste obłoki nadciągające z zachodu.
Patrzę na zegarek- cholera, niedługo zapadnie zmierzch, a my ciągle daleko od Kaspra!
W dodatku zaczynam mieć problemy z rakami- kupiłem je niestety bez pasków mocujących i... musiałem zrobić je sam, a tu tymczasem notorycznie mi się one luzują i rozpinają. Kurde, wkurza mnie to i spowalnia. A jest już coraz mniej światła dnia. Zapinki w taśmach raków dalej swoje a Witek pogania. W końcu rozeźlony i zrezygnowany mówię mu, żeby albo zaczekał albo szedł dalej, bo nie ma sensu by tu tkwić we dwóch. Niepewny takiej decyzji pyta mnie, czy dam radę sam, bo zaczyna się robić powoli naprawdę ciemno. Odpowiadam, że jak będzie jeszcze mnie widział, to znaczy, że jakieś tempo utrzymuję i na pewno nie zostanę a poza tym, znam przebieg grani, więc nie zginę w mroku.
A tymczasem ogarniają nas chmury i...rozpoczyna się zamieć śnieżna!
Owe białe i gęste obłoki to były chmury ze śniegiem. W połączeniu z zapadającym mrokiem stworzyły one naprawdę groźną i nieobliczalną mieszankę. Bardzo szybko dane mi było przekonać się jak kapryśne i zaskakujące potrafią być Tatry ze swoją pogodą i zmiennością.
Wicher uderzył teraz ze zdwojoną siłą. Połączenie tego wiatru i sypiącego z boku po gębie śniegu wraz z podrywanymi przez wicher drobinkami zmrożonego śniegu było bardzo nieprzyjemną i dezinformującą człowieka mieszanką. Witka już nie widać- gdzieś wpadł w mroki wieczoru a ja zostawszy z tyłu męczę się teraz w tych makabrycznych warunkach.
Jasna cholera! Tak jeszcze nie miałem!
Jak tu normalnie iść dalej, gdy wokół mrok, światło marnej czołówki (to była raczej jej ruska namiastka) zdycha w tym mroku a w dodatku śnieżyca ogarnęła już wszystko i Tatry pogrążają się w szalejącej kurniawie?!
Momentami widzę jeszcze grań, ale są chwile, że niezbyt dokładnie wiem, czy jestem na grani, czy na którejś z zasp wyglądających ku opadającym stromo stokom ku Gąsiennicowej. Kurde, wolałbym nigdzie nie polecieć.
W tych warunkach może to oznaczać katastrofę, bo jeśli bym tylko gdzieś wpadł, skręcił głupio nogę, to jak i kto mnie tu odnajdzie?
Chwilami zamieć jest taka, że autentycznie nie widzę swoich butów!
"Chciałeś mieć ten swój zimowy wysiłek? To go masz..." mruknąłem w duchu. Zaiste, wysiłek jest wielki, nogi grzęzną w śniegu leżącym od dawna i w tym nawianym teraz. Wpadają co rusz w jeszcze widoczne ślady wydeptane wcześniej przez nas samych. Ale śnieżyca wkrótce zawiewa i te ostatnie drogowskazy...
Jedyne czego się boję, to aby nie stracić kierunku i orientacji.
Miałem w głowie dobrze zapamiętane przypadki z książki "Wołanie w górach" Michała Jagiełły. Kilku ludzi zamarzło w drodze do bliskiego już schroniska. Jak? Ano tak samo jak ja mieli- w zamieci szli- a potem stracili orientację! Szczególnie utkwił mi w głowie przypadek faceta, który zamarzł będąc głupie kilkadziesiąt metrów od schroniska na Gąsiennicowej! A schodził z grani mniej więcej tam, gdzie ja planowałem zejście! Śmierć dopadła go, gdy zwątpił we wszystko, poddał się zmęczeniu, wychłodzeniu i brakowi nadziei, że znajdzie jakiekolwiek schronienie w burzy...
Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że tak właśnie wyglądają niektóre końce życiorysów ludzkich w górach.
Zdawałem sobie też sprawę z tego, że popełniłem zasadniczy błąd, za który teraz płacę- a może i zapłacę jeszcze. Za długo sterczeliśmy na górze- w porównaniu do szybko postępujących zmian w pogodzie i zbliżaniu się ciemności. Jakże złudna była bliskość Kasprowego i jego kolejki! Jak szybko świat gór zmienił się z pięknego w groźny!
Przez głowę przelatują mi różne myśli, czasami opieprzam się na głos, a czasami pytam sam siebie dokąd dzisiaj dojdę.
Czuję ogarniające mnie już wykończenie. I dlatego...przystaję i odpoczywam. Tak, zbieram na pół siedząco siły, żeby mieć ich tyle, aby dojść.
DOJŚĆ.... obojętnie gdzie, ale dojść i mieć możliwość zastanowienia się co dalej. Pytanie nie pozbawione sensu, bo kolejka już dawno zakończyła jazdę- zresztą w takich warunkach i tak by ją wstrzymali...
Pięknie się zapowiada. Wieczór, śnieżyca (albo raczej pieprzona, wielka tatrzańska zadyma!) a tu jeszcze trzeba gdzieś dojść na noc bo inaczej...
Czasu jest dość, dopiero 16:30, ale siły uciekają a zmęczenie bierze górę- na szczęście nie nad rozsądkiem. Nie ma gorszej rzeczy niż w takich chwilach usiąść i załamać się, dać się wychłodzić i zgnębić wichurze.
Mimo młodego wieku charakter miałem od dawna twardy i nieustępliwy wobec trudności, więc nie bałem się o siebie, lecz jedynie o tę orientację.
Wystarczy dojść "tylko" do tego bliskiego ale i istniejącego gdzieś w nieokreślonym miejscu w tej śnieżycy Kasprowego i wtedy będzie ciepło, odpoczynek i spokój. A dalej? Dalej znowu ciężka przeprawa w dół, bo w takich warunkach zejście na Gąsiennicową będzie gehenną i...niewiadomą.
Znowu po głowie przeleciał mi ten przypadek gościa, co zamarzł przy schronisku...wrrrrrr....!!!! Precz takie myśli!
Nie chodzi o to, aby lekceważyć trudności, ale żeby myślenie o nich nie przysłoniło zdrowego rozsądku i rozwagi. Dlatego choć pojawiają się takie różne, mało optymistyczne wnioski, to jednak najważniejszy jest cel i trzeba zrobić wszystko, aby go osiągnąć- tak mnie nauczyły różne mądre książki mądrych ludzi.
A wiec dalej- do Kasprowego! Po ścieżce, którą znam na pamięć, ale po której w śniegu, zimie i zamieci wszelki ślad zaginął.
Idę a raczej miejscami wlokę się, słaniając pod uderzeniami wiatru i chroniąc twarz przed tymi przeklętymi, lodowymi igiełkami, które zawzięły się, by mi odebrać resztę ochoty do patrzenia przed siebie.
W pewnym momencie przechodzę za bardzo na stronę słowacką.
Kurczę... lepiej z powrotem do grani! Nie ma co stąpać po nieznanym podłożu- lawiny! A śniegu było naprawdę dużo.
Po kilkunastu minutach orientuję się, że jestem na szczytowych skałkach Skrajnej Turni. Pamiętam, że tam na drugą stronę jest urwisko....
Cholera... ale nic nie widać!
Czy jeszcze idę granią, czy... schodzę ku urwisku???
Nie widać nic, żadnych śladów!
CDN...