Witam się ze Starym Gradem majaczącym w oddali z kapką wewnętrznego niepokoju: „Czy nam się tutaj spodoba?” Trafiamy na obrzeża miasta, więc na pierwszy rzut oka tego nie widać. „Czy zaspokoję potrzeby całej rodziny?" Wszyscy czekaliśmy na ten wyjazd jak na zbawienie. Naszukałam się, jest to wypad dopracowany, „oczytany”, „przegadany”, ale…wszyscy oprócz mnie chcieli jechać w inne miejsce. To ja się na Hvar uparłam i nie za bardzo uśmiecha mi się usłyszeć: „ Ależ cię, żono (i matko), z tą wyspą…hmm...rozminęło.”
Kolejny etap podróży mamy za sobą. Kartki z informacjami o Rastoke, Plitvicach i dojeździe do Splitu wkładam na spód stertki. Na kolanach ląduje wydruk z maila od pani Marzeny- Polki, która gościć nas będzie we Vrboskiej.
Telefoniczne i mailowe rozmowy były dla mnie sygnałem, że to moja pokrewna dusza. Ktoś na forum napisał, że pomogła mu podczas sytuacji kryzysowej, gdy samochód odmówił posłuszeństwa. W Internecie natknęłam się też na relację młodej mamy zachwyconej pobytem w pensjonacie rodaczki. „To i nam będzie tam dobrze”- przebiega mi przez myśl. Nie jest to jednak myśl na tyle śmiała, by przewidzieć, jak dobrze.
Mam szczęście do ludzi o złotych sercach. I tyle.
- Vrboska- jedna z licznych zatoczek
Pani Marzena szczegółowo opisała nam dojazd. Po kolei odnajdujemy wspomniane przez nią miejsca. Piłeczka radości zaczyna podskakiwać we mnie beztrosko, gdy widzę krajobraz za oknem. „Miałam wątpliwości, czy nam się na Hvarze spodoba?” Mijamy gaiki oliwne z pokrzywionymi, rosochatymi drzewkami, winniczki ogrodzone kamiennymi murkami. Dostrzegam wioski na wzgórzach. Pojawia się ekscytacja.
Oczywiście, gdy widzę tablicę z napisem „Vrboska”, daję się zaskoczyć faktowi, że to tak blisko, że droga taka krótka. Chciałoby się jechać, jechać i podziwiać. Coś plączę, prowadząc męża wąskimi uliczkami. Zamiast skręcić w prawo, jedziemy prosto i stajemy nagle w samym środku osady.
Zamieram na moment. Przede mną zanurzona w pomarańczowym zmierzchu panorama. Słońce już skryte za domostwami, ale żarzy się jeszcze w kamieniach mostków. Promenadą snuje się leniwie parę osób. Impresjonistyczne, jasne plamki łódek kołyszących się na wodzie dopełniają namalowany przed nami obraz miejscowości. „No toś mi się lepiej objawić nie mogła”-wzdycham. Czynię to podczas naszego pobytu wielokrotnie.
Codziennie rano rytuał: robimy zakupy. Owoce, warzywa, ryby i ciepłe, pachnące pieczywo z maleńkiej piekarenki. Wdychamy zapach długich bagietek, krągłych bochenków, po czym upychamy wszystko w kolorowych torbach. Idziemy, majtamy tym jak dzieci. Czasem pijemy poranną kawę w kawiarni, ale zwykle spiesznie wracamy do domu, by zjeść śniadanie na świeżym powietrzu, zanim z nieba zacznie sączyć się upał.
Już po dwóch dniach miejscowi mówią nam dzień dobry. Moje zaskoczenie pani Marzena kwituje delikatnym rozbawieniem: „Oni już wiedzą, że wy jesteście ode mnie. Tutaj ludzie dużo o sobie wiedzą”. Wrastamy we Vrboską. Pani Marzenka wrasta w naszą rodzinę.
My o świcie biegniemy wykąpać się w zatoce, dzieci drepczą do niej na górę. Grają, śmieją się, rozmawiają. Czasem też smucą, gdy na przykład któreś zwierza się, że miało zły sen. Wieczorami umawiamy się na wspólne pływanie i pogaduchy przy nalewce z dodatkiem chlebka świętojańskiego. Lepszej nigdy nie piłam. Mój mąż marzy, by robić taką kiełbasę jak mąż pani Marzeny; ja o tym, by piec takie jak ona czekoladowe ciasto. Jadamy razem obiady, robimy sprawunki w Jelsie. Pani Marzena doradza, jakie mule kupić. Później przyrządza je przy pomocy pani Slavicy- sąsiadki pochodzącej z Czarnogóry. Jemy, aż nam się uszy trzęsą. W niedzielę idziemy razem do kościoła. Jedwabny szal pani Marzenki na ramionach mojej córki. Rączka mego syna z ufnością i miłością trzymająca jej rękę. Wspólna modlitwa, której towarzyszy szum powietrza chłodzonego wachlarzami.
- Przy tych stołach wiele się działo...
Dobre chwile poczynają się mnożyć. Tego zapomnieć się nie da.
Poznajemy sąsiadów z sąsiedniej kwatery. Przyjechali z Warszawy: Iwona, Piotr i Zosia. Najpierw zaprzyjaźniają się dzieci, a po wieczorze spędzonym przy tym: „co kto miał i przyniósł” zacieśniają się więzi między nami. Odtąd niemalże każdą chwilę spędzamy razem.
- Czekoladowe schodki do nieba w gębie
Pewnego razu podczas spaceru po zaułkach spotykamy starszego pana, rybaka. Zajmuje się wykonywaniem sieci. Zaprasza nas do siebie. Opowiada o morzu, o swoim kutrze i olbrzymim tuńczyku, którego złowił. Przypomina mi Santiago z opowiadania Hemingwaya- tak samo pełen przeżyć i wzruszająco stęskniony za dobrą przyszłością potrzebuje kontaktu z ludźmi. Jego pasją jest piłka nożna. Siedzibę wypełniają stare fotografie, trofea oraz albumy (np. z 1974 roku), w których na zdjęciach cieszą się z sukcesów: Lato, Deyna, Szarmach. Na chwilę zanurzamy się w bardzo dawnych dla nas i dla dobrej, polskiej piłki (niestety również) czasach. Ściskamy się później na pożegnanie, jakbyśmy się znali sto lat.