Graliście kiedyś w klasy pudełkiem po paście do butów?...albo lepiej- w chłopka? Kwadracik, kwadracik, skok, hop, na jednej nodze w kratkach, a potem lądowanie na nogi dwie w przedzielonej na połowę głowie. Wyliczanka…i rosnące uczucie- jakby wędrowało się na szczyt Mont Everestu oglądanego nocą pod kołdrą, w książce oświetlonej migotliwym krążkiem światła lampki kieszonkowej. Uważne, w związku z tym uczuciem, obserwowanie stóp (czy równo się skacze, czy nie trafi się w linię) i białych podkolanówek na stopach (wystane w kolejce przez mamę, nie mogą się pobrudzić). Rastoke, Plitvice, skok, hop, a potem…niemalże pustynia. Mam wrażenie, że błyszczącym jak lustro asfaltem mkniemy wprost w słońce. Podniecenie grą z Chorwacją maleje. Niepokój wzrasta.
Zamykam oczy. Oślepiający blask. Współczuję mężowi, on zamknąć oczu nie może, prowadzi. Okulary z filtrem tak bardzo do niego przyrosły, że po wjeździe w tunel informuje mnie zaniepokojonym głosem: „Chyba żaróweczki w samochodzie nam się przepaliły”. Zdejmuję mu czarne szybki z nosa. Oboje wybuchamy śmiechem. Po chwili znowu słońce. Powietrze drży, mijane wzgórza falują szarymi łysinami. Milczymy. Zdaje się, że będzie skucha, ale żadna cicha „ladacznica” z ust mego męża nie pada. Nie klnie, nie skarży się, choć w spojrzeniu można wyczytać: „Gdzie Ty nas ciągniesz, kobieto, na Gobi?”
Ech, ta moja Chorwacja. Zielona na północy, bujna, wybuchająca winnicami, rozsypująca modre wstążki poplątanych rzek, zapierająca dech w piersiach, ale i strasząca oczodołami starych, walących się domów. Pokaleczona, poobijana, z ranami po kulach. Później pusta, pomarszczona, szorstka niczym surowe płótno. Na południu zaś znowu bogata jakby jej ktoś jaskrawych kwiatków do sukienki podoczepiał, by ładnie wyglądała w tańcu:
„Na głowie kwietny ma wianek
W ręku zielony badylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek.”
Zośka odmieniona przez czyściec niełatwej historii.
Taką ją poznałam, taką noszę w pamięci, za taką tęsknię. A inni niechaj pukają się w czoło, wolnoć.
- Krótka ballada o północy
- Ma Juśka
Jeszcze jeden zawijas, ominięcie skrętu na Dubrovnik, potem długi, prosty odcinek, wjazd na wzgórze i zjazd ku mrugającemu do nas lazurowemu oku Adriatyku. Serce rośnie. Odliczam minuty, obawiam się, czy dotrzemy na czas na prom. Przez ulice Splitu mkniemy z mantrą na ustach, wpatrzeni w znaki z wymalowanym stateczkiem: zdążymy, zdążymy, prosto, prosto, w lewo, prosto, prosto, cały czas prosto, zdążymy, zdążymy. Zdążyliśmy.
Ogarniam wzrokiem promenadę. Tu przechadzał się Dioklecjan, a tu Makłowicz, zrywając gałązki rozmarynu. Melodyjka rozpoczynająca program polskiego kulinarnego guru rozbrzmiewa w mej głowie jak bzyczenie natrętnego komara. Porządnie zgłodnieliśmy, a nie mamy czasu na to, by przycupnąć w jakiejś restauracji. Kupujemy w piekarni nieśmiertelne
i wszędzie się sprawdzające buły z hrynovką, po czym mkniemy ku Marjanowi, bo przybija właśnie do brzegu. Udaje nam się ulokować samochód w jego wnętrzu, znajdujemy dla siebie miejsca. Opadają emocje.
Silniki zaczynają pracować, kościelna wieża splitskiego kościoła pomału znika w oddali. Zostają za mną w tyle niełatwe wspomnienia z całego roku: szarość codzienności, nieustanny zawodowy bieg, brak czasu dla rodziny, dla siebie, walka o byt wypełniająca każdą myśl. Po raz pierwszy od wielu miesięcy czuję, że nie jest to dla mnie ważne…że mam to po prostu gdzieś. Odkrywcza myśl wyzwala w piersi głęboki oddech wolności. Łapię wiatr w rzęsy, osuszam oczy, żeby nie poryczeć się ze szczęścia.
- Kacperro