- To gdzie cię w tym roku poniosło, hę?
- Noo…do Chorwacji.
- Do Chorwacji!!! Chorwacja piękna jest! A w Plitvicach byłaś?
- Eee…jakoś tak nieee (wykazuję się elokwencją na miarę Antka z noweli Prusa).
- W Plitvicach nie byłaś?! To żałuj! Plitvice przecudowne są! (Tu mina: „Skoro w Plitvicach nie byłaś, to w Chorwacji niewiele widziałaś.”, po czym następuje zadarcie nosa w chmury.)
Znacie to? Przerabiałam ów dialog parokrotnie, za każdym razem popisując się przed znajomymi podobną błyskotliwością odpowiedzi. Widocznie po mnie odziedziczył ją mój syn, któremu podczas drogi wijącej się wśród szczytów zadałam pytanie: „Synku, popatrz, co tam widać przez okienko?” (Tyle razy widział, więc na pewno wie, że Alpy!) Zachwycony Kacperro na to: „Mamo, krowy… i to ile?!-o mamo!!! („Czyś ty tyle krów na raz w swoim życiu napotkała już kiedyś, matko kochana?!”) Tuwima nie porodziłam, z zobaczeniem „zwyczajnego sitowia” problemu nie powinno być w przyszłości.
- Skromna część stada
- Ja
Kacperro Kacperrem, ale ja to się powinnam postarać bardziej. Miast tłumaczyć się (w sprawie tych pomijanych nieustannie Plitvic), że coś strasznego się zdarzyło, drogi w pętlę zawiązały (lub nogi), Adriatyk z brzegów wystąpił, a po nim boso to tylko święty…albo że się rozchorowałam, na mózg mi padło i nie dotarłam, powtarzałam tylko: „Nooo, eeee, nieeee”- niezła konkurencja dla bawarskiego stadka.
Bałam się po prostu przyznać zwolennikom najsłynniejszych chorwackich wodospadów do drzemiącego we mnie przekonania, że one nie dla mnie latem są, że się nie zachwycę, że mnie woda modra okraszona tłumkiem zziajanych turystów nie urzeknie i tylko czas stracę, obserwując jednego z wielu europejskich jeleni na rykowisku. Wolałam nie wygłaszać tej opinii głośno, choć kusił mnie wewnętrzny diablik. Cóż, wisząca po drugiej stronie głowy anielica napominała, że nie byłam, nie widziałam, nie sprawdziłam, więc fermentu nie powinnam siać.
PlitviceSłusznie Skrzydlata przemawiała mi do rozsądku. Wstaliśmy w Rastoke skoro świt, jako jedni z pierwszych na teren parku w Plitvicach weszliśmy i… zostałam przeniesiona w iście baśniowy wymiar. Przede mną wśród szumu trzcin poruszanych falami ciepłego wiatru dreptała Japoneczka z pomarańczową parasolką (ilustracji zdjęciowej, niestety, nie będzie, bo co chwilę na mnie zerkała; nie chciałam jej traktować jako jednej z atrakcji). Z dziecięcą radością obserwowałam kaczki, rybki- i nie przeszkadzało mi, że nauczyły się sobie udzielać głosu, po mistrzowsku grając „umieranie z głodu”, by uzyskać natychmiastowe ich przez nas nakarmienie. Zmiękczyłam się (ale nie na tyle, by karmić obżartuchy), wsparłam na mężu, roztkliwiłam, utonęłam we wszelkich odcieniach zieleni i błękitu. Jeleń zamienił się w jednorożca.
I nagle: trzask. Wokół zaroiło się od żołnierzy. Przystawili nam karabiny do pleców, zaczęli popychać i szarpać. Kacperro potknął się, więc pomknęłam ku niemu z pomocą. Padł strzał. Przerażone oczy bliskich rejestrowały najgorszą dla człowieka scenę na świecie. Ziuuu…słońce, szum wodospadu, zielone włosy wodnych roślin rozpływające się wśród drgających fal. Powrót do rzeczywistości. Po co wyobraźnia sprawia mi okrutne figle w tak ładnym i przyjemnym miejscu? Na początku wojny domowej aresztowano turystów odwiedzających park. W niedługim czasie w całym kraju rozpętało się piekło. Być może niepotrzebnie przechowuję zasłyszane informacje w sobie. A może jednak są cenne, bo… tulę dzieci do siebie, łapiemy się za ręce. Uśmiechamy się. Schodzimy na drewniany pomost, przy którym mały stateczek już tylko na nas czeka, by odbić od brzegu.
Informacje techniczne: odbyliśmy trasę krótką, idealną dla rodzin z dziećmi; wejście B, wjazd ciuchcią na górę, zejście do przystani, przedostanie się na drugi brzeg, powrót na parking.